Likwidatorzy z Armii Krajowej. Nieznośna lekkość zabijania
Polskie Państwo Podziemne uznawało usuwanie zdrajców za konieczny element walki konspiracyjnej. Wyroki wydawały podziemne sądy. Egzekucje przeprowadzały oddziały likwidacyjne. Ich działanie regulowały instrukcje. Ale rzeczywistość nie zawsze chciała się dopasować do przepisów.
Był 28 listopada 1942 r. Do zatłoczonego tramwaju nr 5 jadącego ul. Marszałkowską w Warszawie w ostatniej chwili wskoczył wysoki mężczyzna w średnim wieku i wmieszał się w tłum. Chwilę potem do wagonu dobiegł drugi mężczyzna, który zaraz zaczął uważnie rozglądać się po twarzach pasażerów.
Gdy tylko dostrzegł tego pierwszego, nie namyślając się długo, stanął na poręczy pomostu, lewą ręką przytrzymał się dachu wagonu i zaczął do niego strzelać ponad głowami pasażerów. Strzały były celne. Zamachowiec wyskoczył u zbiegu Marszałkowskiej i Siennej, a na ulicy otworzył jeszcze ogień do dwóch niemieckich żołnierzy, którzy chcieli go zatrzymać.
Tak wyglądała likwidacja przeprowadzona przez AK na jednym z konfidentów. Zamachowiec - Bolesław Bąk ps. „Szlak” zastrzelił podejrzewanego o kontakty z Niemcami niejakiego „Lesza”. Była to jedna z wielu akcji likwidacyjnych przeprowadzonych przez polskie podziemie na osobach uznanych za niebezpieczne dla organizacji.
Akcje te były stałą częścią konspiracyjnej pracy, a ich liczba rosła z każdym rokiem okupacji. Kto zarządzał ich wykonanie? Kto je realizował? Czy wszystkie były tak udane, jak ta opisana powyżej? Spróbujmy odpowiedzieć na te pytania.
Wyroki to konieczność
„Wykonywanie wyroków śmierci na prowokatorach i zdrajcach jest koniecznością, od której nie wolno się uchylać” - słowa te napisał już na początku okupacji Komendant Główny ZWZ gen. Stefan Rowecki „Grot”.
Terror, jaki narzucili Polakom Niemcy, kara śmierci, więzienie lub obóz koncentracyjny, grożące za jakąkolwiek działalność konspiracyjną, sprawiały że warunki bezpieczeństwa w pracy podziemnej musiały być bardzo wyśrubowane, a likwidowanie zdrajców stało się koniecznym działaniem obronnym.
Nawet jeden dobrze ulokowany szpicel mógł sparaliżować nawet dużą strukturę konspiracyjną na sporym obszarze. Tak było np. w zimie 1942 r. w Sanoku, gdzie zdrajca Franciszek Gorynia doprowadził do aresztowania kilkuset osób z tamtejszej siatki.
Część z nich Niemcy od razu rozstrzelali, część wysłali do Auschwitz - pisze Wojciech Lada, autor wydanej właśnie książki pod prowokacyjnym tytułem „Bandyci z Armii Krajowej”, w której opisał m.in. akcje likwidacyjne.
Pierwsze wyroki śmierci wykonywane były już w 1939 r. Osoby uznane za zdrajców i konfidentów były likwidowane przez żołnierzy Służby Zwycięstwu Polski oraz Związku Walki Zbrojnej na podstawie wniosków komendantów okręgów.
Później, wraz z rozbudową struktur Polskiego Państwa Podziemnego, pojawiły się procedury o charakterze sądowym. Zastrzelenie konfidenta było ostatnim ich elementem. Wcześniej musiał zapaść wyrok, a wydawały go konspiracyjne Sądy Specjalne. Powstały w kwietniu 1940 r. na mocy uchwały Komitetu Ministrów dla Spraw Kraju jako tzw. Sądy Kapturowe.
Czy likwidowanie zdrajców, konfidentów i szmalcowników można uznać za uprawnione działanie państwa?
- Uprawnione całkiem dosłownie - było bowiem zgodne z prawem. Trzeba pamiętać, że konspiracyjna Polska była w niemal pełnym tego słowa znaczeniu państwem, które choć nie posiadało terytorium, miało dokładnie wszystkie instytucje normalnego państwa, a w dodatku uznane na forum międzynarodowym. Miało też ustanowione prawo i komórki służące jego egzekwowaniu. W myśl tego prawa zdrada i niektóre formy współpracy okupantem karane były śmiercią - wyjaśnia Wojciech Lada.
Czytaj więcej:
- Jakie zbrodnie podlegały karze śmierci?
- Procedury to jedno, a praktyka drugie. Przypadki likwidowania ludzi bez wyroku albo przed wyrokiem, albo bez zachowania procedur były częste.
- Jakie są wspomnienia likwidatorów?
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień