Na rynek fonograficzny trafiła właśnie e płyta „Zbójnickie”, na której dwa zespoły - z Podhala i znad morza - pod dowództwem Krzysztofa Trebuni-Tutki i Tymona Tymańskiego, godzą ogień z wodą, wykonując wspólnie na nowoczesną modłę zbójnickie pieśni. Rozmawialiśmy o tym niekonwencjonalnym projekcie z pierwszym z muzyków.
„Zbójnickie” to efekt zaskakującej kooperacji między Panem a Tymonem Tymańskim, z udziałem zaproszonych przez Was muzyków. Kto i jak wpadł na pomysł tego muzycznego spotkania?
Kiedy poznałem Tymona przy realizacji odcinka telewizyjnego cyklu „Szlakiem Kolberga” na Podhalu, polubiliśmy się. Zaskakujący dla mnie, było nie było tradycjonalisty, choć i eksperymentatora, był ogromny szacunek Tymona do góralszczyzny, wolny od stereotypów i ceperskiego szpanu. Przy rodzinnej kolacji i niekończących się rozmowach - o co z Tymonem nietrudno - moja żona i menedżerka, Anita, podsunęła pomysł, byśmy zrobili coś razem, bo stanowimy zaskakujący duet... Wiedziałem od razu, że rozumiemy się również muzycznie, do czego preludium były nasze gitarowo - skrzypcowe popisy przy stole (śmiech). Tymon był otwarty na góralszczyznę, a ja już wtedy miałem w zanadrzu swoje nowe utwory, stworzone z inspiracji zbójnickim „zywobyciem”. Patrząc na Tymona, trudno oprzeć się takiemu skojarzeniu. I tak, dwóch facetów z przeciwległych krańców Polski, od morza do Tatr, połączyły dawne, chłopięce jeszcze fascynacje. Czułem, że te pieśni, właśnie „zbójnickie” mogą być zrozumiane i zagrane w nieoczywisty sposób. Uzupełniłem je specjalnie wybranymi tradycyjnymi melodiami i nowymi tekstami.
Ten projekt wydaje się niezwykły, ponieważ Pan kojarzy się wszystkim z umiłowaniem tradycji, a Tymon - raczej z jej kwestionowaniem. Nie utrudniało Wam to porozumienia?
Nie pierwszy raz przełamujemy schematy... Wszystko zaczyna się od spotkania pozytywnych ludzi i najprostszych słów. Tymon intuicyjnie wyczuwa kanony tradycji góralskiej, a jego sowizdrzalskie, odważne podejście do „Zbójnickich” przełamuje patos tego przekazu. Daleko nam do skansenowej sztuczności, daleko do jednoznaczności. Jesteśmy sobą i opowiadamy tę historię na nowo, po swojemu.
Pan reprezentuje na płycie folklor, a Tymon - jazz-rockowe improwizacje. Gdzie znaleźliście Panowie punkty wspólne między tymi dwoma odmiennymi estetykami?
Choć mocno inspirowałem się, jak zwykle, kulturą góralską, nasze korzenne brzmienia nie ograniczają całości, są punktem wyjścia. Kontrastują mocno z gitarowymi improwizacjami Tymona i solowymi popisami multiinstrumentalisty - Irka Wojtczaka. To właśnie Irek uporządkował też całą „orkiestrę” góralsko-jazzową, a Adam Żuchowski na kontrabasie i Romek Ślefarski na perkusji „pokolorowali” nam pięknie ten obrazek - wychodząc od ciężkich, męskich brzmień, a kończąc na subtelnych i lirycznych momentach. Czyli - tak, jak w życiu.
Podstawą muzyki na płycie są góralskie utwory, więc na pewno Pan i kapela Śleboda nie mieliście problemów z ich interpretacją. A jak radzili sobie z nimi Tymon i jego muzycy?
Rdzeniem tego materiału są moje utwory i aranżacje melodii tradycyjnych. Nasz sposób gry i śpiewu zachowuje wszystkie podstawowe cechy stylu góralskiego, ale choć bazuję na tradycyjnym instrumentarium (skrzypce, basy, koza, piszczałki, trombita, róg), eksperymentowałem ze „Ślebodą”, aby podkreślić transowość tej muzyki, bawiąc się „smykami” aż do zupełnego, freakowego szaleństwa. Tymon ze swoimi muzykami brawurowo weszli w ten dialog, prowokując nas, aby pójść dalej. Ich spontaniczność nie zostawiła miejsca na konwencję.
Tymon i jego koledzy pochodzą znad morza. Czy w ich muzyce słychać też echa folkloru z tamtego regionu - Pomorza, Kaszub czy Mazur?
Ja go słyszę, ale może to autosugestia? (śmiech) Na pewno słychać ich jazzowy rodowód i niezwykłą muzykalność, ich nową tradycją jest jazz, yass, rock, alternatywa. Gdy grają, czujemy ten inspirujący wiatr od morza, który ma siłę górskiego halnego! Legenda głosi, że nasze Morskie Oko ma tajemne połączenia aż z Bałtykiem. Kto wie..? (śmiech)
Pan jest chrześcijaninem, a Tymon deklaruje się jako buddysta. Czy to odmienne podejście do duchowości nie dzieliło Was podczas pracy?
Wręcz przeciwnie, bo zasada współodczuwania i nie krzywdzenia innych bliska jest nam obu. Są takie sprawy i wartości, które łączą wszystkich ludzi. Staram się świadomie żyć „tu i teraz”, uczę się też nie oceniać, ale to nie takie proste... Tymon nauczył mnie paru prostych ćwiczeń tai-chi i teraz czasem przed koncertem robimy je razem. No i jest fajna energia!
Większość utworów na płycie to pieśni zbójnickie. Dlaczego sięgnęliście akurat po muzykę o takim buntowniczym charakterze
Zbójnictwo to moja tradycja rodzinna (śmiech). Było ich kilku: dziewiętnastowieczny zbójnik Trzebunia z Zakopanego, następnie dezerter z armii austriackiej - wujek mojego taty - Jan Budz-Mróz, potem mój ojciec chrzestny - Jędrek Trebunia-Tutka, czyli „polowac nad polowace”... Kontynuuję to dziedzictwo, ale zupełnie inaczej, zgodnie z moim charakterem - to w muzyce chadzam „poza bućki”. I Tymon, i ja, nigdy nie stawialiśmy na „płynięcie z prądem” - dla wygody, apanaży i tego typu rzeczy. Dzisiaj to chyba nie wystarczy - trzeba czasem być wyraźnie „pod prąd”, trzeba się buntować!
No właśnie: przeciw czemu dzisiaj buntują się zbójnicy z gór i znad morza?
Niepokorni i twórczy ludzie zawsze mają powody do buntu. Myślałem, że będziemy buntować się przeciwko miałkości polskiej popkultury, bezkrytycznym naśladowaniu obcych wzorów, przeciwko płytkiej pseudo-ludowej muzyce disco-polo, zaniechaniu własnych tradycji... A tu, niepostrzeżenie, przyszło nam upominać się najważniejsze sprawy - choćby o „ślebodę” - wolność osobistą i prawa człowieka! Na naszej płycie nie ma treści stricte politycznych, bo pisząc teksty - jeszcze w spokojniejszych czasach, nikt z nas nie zaprzątał sobie tym głowy. Chcielibyśmy, aby tak pozostało.
Cóż: w dzisiejszych czasach polityka niestety miesza się we wszystko - również w nasze życie kulturalne. Pewnie jest tak i nad morzem, i w górach. Czy zbójnickie pieśni są także protestem przeciw takim właśnie praktykom?
W górach jest z tym chyba najgorzej, przekonałem się o tym osobiście... My, Podhalanie daliśmy się wpędzić w pychę i dewocję, która nie ma nic wspólnego z prawdziwą duchowością chrześcijańską. Zapominamy o tym, że można pięknie się różnić, a stąd blisko do szaleństwa nienawiści, do jednowładztwa. Ani ja, ani Tymon, nie potrzebujemy żadnych „panów” nad sobą, nawet tych „ludzkich”, bo cenimy sobie niezależność. Śpiewamy więc: „Panowie, panowie, będziecie panami/ Ale nie bedziecie panować nad nami”. Polska jest dziś podzielona i nie widać jak na razie szans na porozumienie. Tymczasem powstanie „Zbójnickich” pokazuje, że można stworzyć coś wspólnie mimo, że wiele nas różni.
Co Pana zdaniem mogłoby pomóc Polakom zakopać polityczne podziały i żyć w zgodzie?
Na razie te podziały bardzo szybko się pogłębiają, bo sami dajemy się dzielić, a nawet kierować swoim myśleniem, światopoglądem. Ten chocholi taniec jeszcze się rozkręca, a końca na razie nie widać. Wszystkie moje projekty muzyczne - od pierwszych płyt z Jamajczykami, spotkanie z Andrew Cronshawem, po „Ducha Gór” nagranego z Gruzinami, służą budowaniu mostów ponad podziałami, dialogowi ponad uprzedzeniami i rzeczywistymi różnicami. My - Polacy, musimy przypomnieć sobie proste braterstwo i prawdziwą historię naszego kraju, zanim napisze się ją na nowo... Cała więc nadzieja w ludziach kultury.
Są na płycie obok zbójnickich pieśni także pieśni miłosne. Czy to znaczy, że nawet zbójnicy nie mogą żyć bez miłości?
To miłość ich uskrzydlała i czyniła nieśmiertelnymi herosami! „Frejerki” czasem wodziły na manowce i zdradzały, ale krótki zazwyczaj żywot zbójnika dzięki miłości nabierał barw. Zbójnicki los był zdeterminowany poczuciem wolności i namiętnościom. Bywało romantycznie, choć zwykle bez happy endu. (śmiech)
Jak wygląda prezentacja pieśni z płyty „Zbójnickie” na koncertach?
Spotykają się dwie formacje - najprawdziwsi górale - ja i moja kapela, czyli córka Anna, syn Marcin i zaprzyjaźniony Łukasz Miętus, a po drugiej stronie sceny - Tymon ze swoimi nadmorskimi zbójnikami. Każdy koncert opiera się na przygotowanym repertuarze, ale jest wielką improwizacją, zabawą, interakcją ze słuchaczami. Każdy jest niespodzianką - wszak spotkało się tyle różnych osobowości! Czujemy się wzajemnie na scenie, ale nie jesteśmy „ograni” - ciągle nam mało i ciągle jesteśmy siebie ciekawi. Iskry lecą nie tylko podczas tańca zbójnickiego, a finałowa pieśń a capella czasem zyskuje nowy, spontaniczny tekst, często nawet śpiewamy ja razem z publicznością. Jak to wychodzi - trzeba samemu sprawdzić, może już niedługo w Krakowie, a na pewno - 18 listopada w Katowicach.