Po kilku trudnych tygodniach walki z koronawirusem, zaczęło się „odmrażanie”: życia społecznego, gospodarczego. Czy najtrudniejsze chwile już za nami? Oby. Chyba wszyscy złaknieni są normalności. O życiu w cieniu zarazy, o lękach i nadziejach na lepszy świat po epidemii rozmawiamy z ostrołęczanami.
Aleksander Boruta, student, 21 lat
Początkowo, w lutym, bardzo pobieżnie przyglądałem się sytuacji w Chinach sądząc, że koronawirus SARS będzie miał charakter regionalny. Absolutnie nie przypuszczałem, że w tak szybkim czasie przerodzi się to w globalną pandemię. Kiedy na początku marca odnotowano pierwsze zakażenie koronawirusem, traktowałem to jak temat żartów ze znajomymi, bagatelizowałem uznając, że ewentualne zachorowanie nie będzie mnie dotyczyło, a skala problemu będzie w Polsce niewielka.
Wraz z rodziną i znajomymi zakładaliśmy, że wkrótce epidemia zaniknie, ponieważ nikt nie ma interesu w zahamowaniu światowej gospodarki oraz wszelkich wydarzeń masowych, jak na przykład Igrzyska Olimpijskie. Wszystkie nasze teorie i nadzieje sukcesywnie upadały.
Na co dzień mieszkam w dużym mieście , uczę się na dziennych studiach oraz pracuję w oświacie i gastronomii. Kiedy uniwersytet w marcu wstrzymał zajęcia stacjonarne zakładałem, że po dwóch tygodniach wrócę na kampus. Dziś mijają dwa miesiące zajęć online, które w przypadku mojego kierunku przebiegają zaskakująco efektywnie. Teraz przygotowuję się do sesji egzaminacyjnej online, co będzie nowością dla wszystkich. Przez dwa miesiące straciłem dochód z tytułu pracy, której nie mogłem wykonywać. Wróciłem więc do Ostrołęki gdzie nadrabiałem zaległości w kinematografii, oczywiście w „kinie domowym”. Czas spędzałem na samotnych spacerach, pieszych i rowerowych oraz z rodziną.
Na początku zdenerwowało mnie, że wyjazdy jakie miałem zaplanowane - np. stypendium studenckie w Hiszpanii, które mam rozpocząć w październiku, czy koncert w Berlinie, na który miałem kupiony bilet - nie dojdą do skutku. Koncert rzeczywiście na razie przepadł, co z wyjazdem na uniwersytet w Hiszpanii, wciąż nie wiem. Taka niepewność jest dosyć męcząca, zwłaszcza że dotyczy marzeń i istotnych planów na życie.
W związku z moją słabą odpornością oraz wieściami o coraz młodszych ofiarach śmiertelnych na świecie, zacząłem też martwić się o zdrowie moje, a także mojej rodziny, w szczególności dziadków, jednych i drugich. Z dziadkami zresztą cały czas się spotykałem, bo oni funkcjonowali dosyć normalnie i nie przyjmowali do wiadomości izolacji od dzieci i wnuków . Razem spędzaliśmy więc święta wielkanocne i weekendy.
Na ten cały „zawirusowany” czas nałożyła się denerwująca sytuacja polityczno-społeczna: kuriozalne rozwiązania władzy wobec epidemii oraz hipokryzja i nonszalancja rządzących, która doprowadziła do strat finansowych w milionach złotych, w związku z upartymi usiłowaniami organizacji wyborów na prezydenta. Martwię się dziś także sytuacją ekonomiczną w Polsce ona zbyt szybkimi (moim zdaniem) etapami znoszenia obostrzeń w sferze społecznej, co może doprowadzić do wzrostu zachorowań.
Chcę wierzyć, że koronawirus, mimo wszystko, nauczy nasze społeczeństwo solidarności i samodyscypliny, która nie będzie wymuszana przez władzę, że zaczniemy doceniać te aspekty życia, które były zawsze ważne, a podczas tej pandemii ich brakuje.
Chciałbym także, aby ludzie zaczęli doceniać naturę, którą teraz traktują jako miejsce ucieczki przed mandatami i czterema ścianami. Ale przede wszystkim, abyśmy wszyscy mieli w pamięci, kto podczas epidemii był na pierwszej linii frontu tej walki: lekarze i pielęgniarki, ale także farmaceuci, sklepikarze, kasjerzy, dostawcy, kierowcy i inni, którzy pomagają nam przetrwać.
Agnieszka Tańska, dr nauk medycznych, pediatra
Kiedy dowiedzieliśmy się, że zbliża się pandemia, jak wszyscy wystraszyliśmy się. W związku z tym, że ja przyjmuję dzieci chorujące głównie na infekcje, a sama też jestem osobą o zwiększonym ryzyku, podobnie jak mąż, postanowiliśmy zamknąć czasowo nasze gabinety lekarskie i wyjechać do domu na wsi. Co roku spędzamy tam przede wszystkim lato. Teraz zjechaliśmy już na początku marca. Było zimno, dom trzeba było przygotować do użytkowania, ale po raz pierwszy w życiu zdarzył mi się czas, że z braku innych obowiązków, mogłam zająć się dokładnie domem - więc przez pierwsze dwa tygodnie to było ciągle pranie i pucowanie. Mobilizowałam się też psychicznie, w tej jednak trudnej emocjonalnie sytuacji, żeby zacząć znów czytać. Przywiozłam ze sobą „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk i bardzo zadowolona jestem z wyboru tej lektury, bo to jest książka, która wymaga refleksyjno-językowego rozsmakowania, w klimacie i stylistyce, a nadmiar wolnego czasu niespodziewanie mi to umożliwił. Poza tym wiosna jest piękna, więc rzuciłam się też do pracy na działce, co zawsze bardzo lubiłam.
Z wnukami tylko przekazywaliśmy sobie pozdrowienia i obiadki, podkładając je pod drzwi. A kiedy wnuki przyjeżdżały na spacer na wieś, widzieliśmy się przez okna samochodu i nawet kiedy najmniejszą wnuczkę całowałam w rączkę, to dziesięcioletni wnuk mówił: „oj babciu, babciu” i od razu spryskiwał rączkę siostry płynem dezynfekującym. Na początku ten lęk przed zarazą był jednak bardzo silny, także w mojej rodzinie. Córki, syn bardzo niepokoiły się także o nas, nie tylko o własne dzieci. W dodatku był to dla nas szczególnie gorący czas - bo miał przyjść na świat nasz dziesiąty wnuczek. W tej sytuacji bardzo się wszyscy denerwowaliśmy, ale synowa bez problemów urodziła synka w Instytucie Matki i Dziecka w Warszawie, bardzo zadowolona z opieki lekarskiej i stosowanych tam zasad bezpieczeństwa. Moment narodzin Aleksandra to była taka nasza gwiazdka na niebie w tym szczególnym okresie. Ja najmłodszego wnuczka jeszcze nie przytuliłam, ale od trzech tygodni odwiedzają nas już ostrołęckie wnuki, zwłaszcza trzyipółroczna Inka, z którą z przyjemnością wypiekamy różne ciasteczka. Nie bałam się zarazy, mając jako lekarz, może nieco inną świadomość. Ze swoimi małymi pacjentami przeżywałam wielokrotnie odrę, różne epidemie grypy. Ale wiadomości ze świata były dosyć przerażające.
Oboje z mężem byliśmy świadomi, że gdybyśmy się zarazili, przechodzilibyśmy to ciężko. Dzieci były, moim zdaniem, bezpieczniejsze, aczkolwiek to one właśnie znacznie bardziej przestrzegały wszelkich zasad sanitarnych i izolacyjnych, które zresztą moim zdaniem były potrzebne.
Dla nas ten okres, jak dla wielu ludzi, jest okresem nadzwyczajnym. Przeżywamy to, co dzieje się w różnych stronach świata. Ale znając sytuację naszą, lokalną, nie denerwowaliśmy się specjalnie.
Robert Buerger, współwłaściciel sieci lodziarni Rialto
Wszystkich nas ten wirus zaskoczył. Słyszeliśmy, że zaatakował Chiny, ale to przecież na końcu świata. Jednak w dzisiejszych czasach odległości są pozorne, a do Polski wciąż przylatywali ludzie z Chin. Mimo to przez jakiś czas chyba nie dopuszczaliśmy myśli o zagrożeniu u nas, włącznie z naszymi ministrami. Dopóki zaraza nie wybuchła. I dotknęła nas wszystkich w taki lub inny sposób. Także, w dużej mierze, przedsiębiorców, do których należę. Mam trzy lodziarnio-kawiarnie w Ostrołęce i jedną w Łomży. Trzy w galeriach handlowych. Więc zacząłem się martwić o czynsze, dosyć wysokie, które przy zerowych właściwie obrotach i przychodach trudno będzie udźwignąć. Ale okazuje się, że właściciele lokali rozsądnie podchodzą do problemu, rozumieją, że w obecnej sytuacji trudno będzie komukolwiek wynająć lokal, otwarci są więc na renegocjowanie umów z dotychczasowymi najemcami i na jakieś obniżki w opłatach czynszowych. Dobrze też, że pojawiły się, choć z opóźnieniem i wieloma niejasnościami „tarcze” rządowe, które wspierają pracodawców w utrzymaniu zatrudnienia. Ja zatrudniam 16 osób. Nikogo dotychczas nie zwolniłem - choć pierwszy raz zdarzyły mi się opóźnienia w wypłatach - i mam nadzieję, że z pomocą obiecanych dotacji rządowych uda mi się utrzymać obecne zatrudnienie.
Dotacja zakłada refundację, w znacznej części, wynagrodzeń pracowników przez trzy miesiące, pod warunkiem, że przez kolejne trzy ja ich będę zatrudniał na takich samych warunkach. Zgodziłem się na to ryzyko, bo nie chciałbym zwalniać ludzi.
No i liczę, że po tym prawie martwym obecnie okresie, sytuacja się ożywi - jeśli odpuści koronawirus i zimna wiosna, bo na mój biznes to ma także wpływ. Ale oczywiście, nie liczę na to, że będę miał przychody takie jak w ubiegłych latach. Obawiam się pewnego spowolnienia gospodarki, które zaczęło być widoczne już przed epidemią. Myślę, że firmom, które mają przychody na poziomie bliskim zeru, może być w najbliższej przyszłości bardzo ciężko. Sam też mam pewne obawy, zwłaszcza że jest bardzo wiele niewiadomych w działaniach rządowych, ale rozumiem naprawdę trudną sytuację. Nie liczę na wiele, ale mam nadzieję, że latem nie będę notował strat i pozwoli mi to trwać dalej. Jeśli chodzi o obawy przed samym wirusem? W pierwszych dniach lękałem się o ośmioletnią córeczkę, która ma Zespół Downa i inne schorzenia, ale okazało się, że dzieci są znacznie najmniej zagrożone, więc się uspokoiłem. Starszy syn jest zdrowy i silny, my z żoną także, więc o nas nie mam większych lęków. Mam nadzieję, że powoli wszystko zacznie wracać do normy. Staram się być dobrej myśli.
Maria Dłuska, emerytowana nauczycielka, poetka
W marcu 2020 roku potężny patogen SARS-CoV-2 zatrzymał świat i mnie razem z nim. 20 marca został wprowadzony stan epidemii. Opustoszały miasta. W stanie izolacji ogarnia mnie pustka i lęk. Brakuje mi spotkań z ludźmi, dyskusji, codziennych spacerów z mężem, wieczorów autorskich w MBP, wernisaży w Galerii Ostrołęka, spektakli teatralnych i koncertów w Klubie Oczko. Czas pandemii okazał się dla mojej psychiki trudnym okresem. Panicznie boję się o zdrowie mojej rodziny. Boję się o przyjaciół i znajomych. Współczuję cierpiącym. Mam kłopoty ze snem. Bez przerwy odkażam mieszkanie i zakupy, setki razy dziennie myję ręce i nieustająco piorę. Aby dać upust emocjom żyję wspomnieniami oraz piszę wiersze.
1 kwietnia chętnie oddaję się wspomnieniom. Dokładnie trzy lata temu w miejskiej bibliotece odbyła się promocja mojego poetyckiego tomiku pt. „Tajemne piękno - słowem i obrazem”, do którego wzruszającą recenzję napisała powieściopisarka Daria Galant. Ten tomik to prezent na rocznicę ślubu od mojego męża. 5 kwietnia powracam do uśmiechniętych chwil sprzed roku, kiedy to - w Multimedialnym Centrum Natura w Ostrołęce - mieliśmy przyjemność zjeść obiad ze znakomitą aktorką, Marią Seweryn. Koszty obiadu przeznaczone zostały na leczenie osoby chorej na białaczkę.
20 kwietnia zostały otwarte lasy i parki. Noszenie maseczki w lesie nie jest obowiązkowe. Odżyłam. Jedziemy z rodziną do Kamianki. Sinusoidalne leśne ścieżki, iskrząca się w słońcu Narew, odgłosy ptaków, nasze cienie i oddechy uwolnione z maseczek spowodowały, iż poczułam się jak na szlaku wokół Zamku Ogrodzieniec. Znów fotografuję. Na profilu FB zamieszczam zatrzymane stopklatki wiosennej zieleni. Jestem szczęściarą - mam przy sobie męża i syna. W zawirusowanej codzienności staram się żyć w miarę normalnie. Niestety, momentami nie daję sobie rady.
Zastanawiam się także jaki będzie nowy świat? Czy po zakończeniu epidemii zmienimy swój stosunek do Ziemi? Czy tony maseczek i lateksowych rękawiczek zaleją oceany? Wszystko zależy od nas.
Żaneta Cwalina-Śliwowska, trener sportów tanecznych
Dla mnie, jak dla wielu ludzi, epidemia stała się nagłym i bardzo bolesnym zaskoczeniem, krzyżując ważne plany na najbliższą przyszłość. Prowadzę Klub Cheerleaderki Pasja Ostrołęka przy Stowarzyszeniu Progres, które skupia około 200 zawodniczek. Te ostatnie miesiące to był dla nas bardzo gorący okres przed kolejnym sezonem klasyfikacyjnym do różnych mistrzostw - Polski, Europy.
Mieliśmy dopracowane choreografie, zaplanowane harmonogramy wyjazdów zawodników i zespołów, kostiumy prawie gotowe.
Pod koniec marca mieliśmy organizować eliminacje do mistrzostw Polski w Ostrołęce, na przełomie kwietnia i maja mieliśmy uczestniczyć w mistrzostwach Polski w Kędzierzynie-Koźlu i w Gdańsku, braliśmy pod uwagę lipcowe mistrzostwa Europy na Słowacji. Niestety, wszystko to na razie przepadło. Kontakt z zawodniczkami utrzymujemy teraz poprzez media społecznościowe, ale nie prowadzimy zajęć, bo w tego rodzaju sporcie jest to mało możliwe. Robiliśmy trochę spokojnych treningów z jogi, ale niewiele osób w nich uczestniczyło. Przez pewien czas natomiast fajnie działał program na Facebooku, gdzie każda zawodniczka mogła przygotować jakieś ćwiczenie sportowe, choreograficzne i koleżanki próbowały je wykonać, nagrywając efekty. Ta zabawa też trwała najwyżej trzy tygodnie. Mam nadzieję jednak, że niektóre dziewczęta ćwiczą, by nie wypaść z wprawy przez tę przymusową przerwę, bo na jesieni pewnie wrócimy na te wszystkie mistrzostwa, których terminy już są wstępnie zapowiadane. Liczę też na to, że lada dzień będziemy mogli wrócić do treningów. Musimy iść do przodu, tak zresztą jak wszyscy, którzy przez ten wirus zostali „zamrożeni”.
Naturalnie cała ta sytuacja odbiła się także finansowo, bo zmniejszyliśmy składki zawodniczek na stowarzyszenie, a w maju zostały one w ogóle anulowane. Zmniejszyły się też także koszty, bo nie ma opłat za wynajem sal, za dojazdy i inne niezbędne wydatki, ale trzeba ponosić koszty stałe, jak choćby Zaiks czy księgowość. Ja jako trener też nie zarabiam, skoro nie wykonuję treningów. Moja firma instruktora tańca też nie przynosi dochodów, bo nie ma żadnych zajęć w szkołach, przedszkolach, w domach kultury. Więc praktycznie pozostałam bez dochodów. Ale jakoś sobie radzę, bo poza wykształceniem pedagogicznym mam także kwalifikacje menedżerskie, handlowe - ukończyłam SGH, w tej chwili pracuję jako kasjerka, w sklepie mojej mamy zresztą. Lubię pracować z ludźmi, toteż praca „na kasie” mnie nie męczy i nie jest to dla mnie urągające, bo uważam że każda praca uszlachetnia. A rodzinę jakoś trzeba utrzymać, zwłaszcza że wraz z mężem zainwestowaliśmy swego czasu bardzo dużo w firmę eventową, Studio Estrada, która wiadomo, w tym czasie też nie ma racji bytu, bo imprezy na najbliższy rok są odwołane. Więc tu mamy także kłopot. I kłopot dla ludzi, którzy z nami współpracowali. Generalnie więc jest to bardzo trudny czas. Ale sprzyjający także różnym, nieprzewidzianym refleksjom. Nie czułam specjalnie lęku przed zarazą. W każdym razie nie o siebie, my z mężem jesteśmy stosunkowo młodzi, wysportowani, dbamy o siebie. Syn też nie podlega pod grupę ryzyka. Ale owszem, o mamę, starszą ciocię i jeszcze starszą babcię bałam się. I jako najmłodsza w rodzinie czułam się za nie odpowiedzialna. Teraz te emocje powoli opadają i mam nadzieję na lepsze.