Komandosi. Polska Ludowa miała swoje siły specjalne
1. Samodzielny Batalion Szturmowy był jedną z najbardziej elitarnych jednostek armii PRL. Stworzono go do działań na tyłach wroga. Gdyby doszło do III wojny światowej, miał walczyć w Danii
Od początku stanowili elitę. W jednostce naciskano na naukę języków: angielskiego, niemieckiego czy francuskiego, ale też wyczerpujące treningi fizyczne. Nie bez powodu! Gdyby Układ Warszawski zaatakował Europę Zachodnią, to właśnie ci ludzie mieli przeprowadzić uderzenie na pozycje wroga poza granicami państwa.
1. Batalion Szturmowy był jedyną tego typu jednostką w wojsku PRL. Działalność specjalsów należała do ściśle tajnych, dlatego nie jest łatwo odtworzyć szczegóły dotyczące ich służby. Dominikowi Pijańskiemu oraz grupie Comcam.pl - twórcom dokumentu o żołnierzach Jednostki Wojskowej 4101 - udało się jednak dotrzeć do kilku weteranów.
„Wiele materiałów nie zostało właściwie oznaczonych. Krążyły mniej lub bardziej wiarygodne informacje o jakichś tajemniczych filmach, ale nie udało się tego nigdy potwierdzić, a tym bardziej zlokalizować. Zrobiliśmy przegląd archiwów. Nie znaleźliśmy zbyt wiele” - czytamy na oficjalnej stronie „4101 Dziwnów”. To właśnie ten dokument zrealizowany w 2015 r. przez pasjonatów i we współpracy z byłymi komandosami jest chyba jednym z najlepszych materiałów źródłowych dotyczących najtajniejszych i najskuteczniejszych jednostek czasów PRL.
Na ekranie pojawili się emerytowani już żołnierze: Tadeusz Nowak, Franciszek Pozorski, Ryszard Czerkawski, Janusz Tomczak, Ryszard Rabajczyk, Zbigniew Jeszka, Marek Malinowski czy Zenon Wójcik. Wszyscy z błyskiem w oku opowiadali o służbie dla jednostki, bez której najprawdopodobniej nie powstałyby tak elitarne polskie oddziały jak GROM, Formoza czy Agat.
W Układzie Warszawskim
„Istniał Układ Warszawski, istniało NATO. Nie brakowało konfliktów i napięć. Jako żołnierze, patriotycznie zmotywowani, szkoliliśmy się jak najlepiej, by zrealizować zadania w ramach Układu Warszawskiego. To nie my wybieraliśmy potencjalnego przeciwnika, to nie my decydowaliśmy o tym, jak będziemy wykorzystani” - wyjaśniał w filmie dokumentalnym Witold Brzozowski. Dodaje, że w tamtych czasach nic nie było czarno-białe. Ale po kolei.
Zgodnie z mapą turystyczną z 1971 r. Dziwnów to miejscowość wypoczynkowa nad rzeką Dziwna. Miejscowa ludność zajmowała się przede wszystkim rybołówstwem. Społeczność licząca 1,5 tys. osób miała do dyspozycji pocztę, ośrodek wypoczynkowy, restaurację Żeglarska, pole biwakowe i placówkę Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego. Oczywiście w oficjalnych przewodnikach z czasów epoki gierkowskiej nikt nawet nie zająknął się o 1. Batalionie Szturmowym.
Historia utworzenia tej elitarnej jednostki sięga roku 1961. To wtedy w Krakowie powstaje 26. Batalion Rozpoznawczy o numerze 4101. Trzy lata później zostaje przeniesiony na polskie wybrzeże. Wojskowych udało się przewieźć w zaledwie dwóch transportach. Decyzją szefa MON z 8 maja 1964 r. w dokumentach pojawia się już 1. Batalion Szturmowy. Pierwszym dowódcą zostaje mjr Ryszard Reguła. U progu swojej działalności jednostka liczy 24 oficerów, 38 podoficerów i 360 żołnierzy służby zasadniczej. W Dziwnowie zajmują koszary po zbrodniczej SS.
Dziura! Kocie łby, lampy jak przed wojną
- tak swoje pierwsze wrażenia dotyczące przyjazdu do małej nadmorskiej miejscowości przedstawia Franciszek Pozorski. Wspomnienia kolegów z jednostki niewiele się różnią. Wszędzie szuwary, wybetonowana droga wydawała się luksusem. Nikt jednak nie narzekał, bo koszary prezentowały się imponująco, a wojska nie brakowało. „Jednostka rzeczywiście dobrze wyglądała. Parkiet, na sali tylko cztery łóżka. W Krakowie spało nas z pięćdziesięciu. Czułem się, jakbym się przeniósł na Wawel” - opowiada Tadeusz Nowak.
Z pewnością koszary w Dziwnowie można uznać za swego rodzaju pałac na wojskowej mapie Polski. I chociaż żołnierze mieli do dyspozycji kasyno i bar, to oczywiście nie chodzi o komfort czy rzekomy przepych, ale możliwości szkoleniowe. Komandosi z JW 4101 mieli do dyspozycji lotnisko, morze. Nie bez powodu. Warunki terenowe miały być zbliżone do tych panujących na potencjalnym kierunku agresji - nasi specjalsi mieli działać w obszarze Półwyspu Jutlandzkiego, czyli przede wszystkim na terytorium Danii.
Żołnierz nie wybiera przeciwnika. Byliśmy gotowi zarówno do operacji zaczepnej, jak i obronnej
- wspomina Witold Brzozowski. Były komandos podkreśla, że zarówno on, jak i jego koledzy z jednostki byli gotowi na wszystko.
Szkoliliśmy się na potrzeby działań frontu. Mogliśmy działać na głębokość od 800 do 1200 km [na terenie wroga - red.]
- precyzuje. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że w Dziwnowie trenowano specjalistów.
Przygotowywano ich zarówno do działań dywersyjnych, jak i rozpoznawczych. Jak mówią weterani JW 4101, „mieli niszczyć albo przechwytywać obiekty, tworzyć bałagan na tyłach nieprzyjaciela”. Wiadukty, mosty, przepusty, tory i stacje kolejowe, energetyka stały się potencjalnymi celami polskich komandosów. Ewentualna ewakuacja była ostatnim, czym mieli się martwić. „Jeżeli nas użyją, będziemy spisani na straty” - mówił Brzozowski o przeświadczeniu swoim i kolegów pozostających w czynnej służbie czasów zimnej wojny.
Mordercze szkolenie
Wojskowi z Dziwnowa na starość odchorowują szaleństwa młodości. Czują obciążenie stawów, wielokrotnie aktywność fizyczna odbijała się na kręgosłupach. Trudno jednak się dziwić, bo dowódcy JW 4101 mieli zadbać, by w jednostce służyli wyłącznie najlepsi. Spadochroniarze, płetwonurkowie i zwiadowcy mieli być gotowi na najgorsze. Nie chodziło wyłącznie o przygotowanie ciał, ale także umysłów. Z pewnością taki element szkolenia stanowiło tzw. bytowanie w terenie, które dziś nazwalibyśmy surwiwalem. Komandosi wspominają je z rozrzewnieniem. Zbigniew Jeszka, były dowódca plutonu płetwonurków, przybliża szczegóły zarówno czytelnikom „Gazety Wyborczej”, jak i autorom „4101 Dziwnów”.
Okazuje się, że można jeść prawie wszystko.
Dżdżownice po wyciśnięciu są całkiem niezłe, żabki też. Przysmażone na blasze są dobre jak skwareczki
- w maju 2009 r. usłyszeli od weterana reporterzy. Jeszka twierdzi, że niejadalne są wyłącznie krety i szczurze ogony. Dlaczego? Podobno chodzi o strychninę. Niemniej komandosi zrzucani gdzieś w Polsce wcale nie ograniczali swojego menu do robali czy drobnych płazów i ssaków. „Staraliśmy się raczej złapać rybę albo kurę czy gąskę od gospodarza. To nie była kwestia czy kradnę, czy nie. Takie były nasze zadania” - opowiadał Jeszka.
Podprowadzić kaczkę z kurnika to jedno, ukraść ambulans - coś zupełnie innego! A i taki przypadek zna JW 4101. Jeden ze spadochroniarzy st. sierż. Jerzy Pawlak wsławił się wśród kolegów nie tylko tym, że w trakcie bytowania zastrzelił i pożarł wiewiórkę. Czytelnicy listopadowego numeru „Żołnierza Polskiego” z 2011 r. mogli poznać szczegóły jego spektakularnej akcji z czasów służby w najlepszych jednostkach specjalnych wojska PRL.
„Naszą sześcioosobową grupę zrzucono na trasie Oświęcim - Tychy - Gieraltowice. Mieliśmy wysadzić szklarnię. Po wykonaniu zadania każdy na własną rękę, w ciągu 24 godzin, miał dotrzeć do Dziwnowa” - relacjonował Pawlak. „Była zima, do Gorzowa Wielkopolskiego dojechałem na stopniach pociągu towarowego. W Gorzowie ukradłem karetkę pogotowia i na sygnale dojechałem do jednostki w Dziwnowie. Spóźniłem się siedem minut i dostałem siedem dni paki... - opowiadał komandos.
Dowództwo przymykało oczy na podobne wyskoki, w końcu umiejętność przetrwania była jednym z punktów szkolenia. Podobno pod mostem w Dziwnowie zgromadzono sporo „pożyczonych” rowerów. Ale kogo to niby obchodziło? Najważniejsze były wyniki w akcji. Zresztą bytowanie nie było najtrudniejszym z zadań stawianych przed specjalsami. Jednym z niebezpieczniejszych elementów szkolenia było to dla płetwonurków.
Komandosi musieli się uczyć wychodzić z luków torpedowych okrętów podwodnych. „Kondor” mierzył niecałe 48 m i mógł się pochwalić wypornością 480 t. Podobno pokryty był gumą, która strasznie brudziła, ale zdaje się, że nikt się tym wówczas nie przejmował. Ważniejsze, by przetrwać wyjście ze statku na głębokości 20 m. Żołnierze wciskali się do ciasnych, ciemnych luków torpedowych, a marynarze zamykali włazy. Do środka błyskawicznie wlewała się woda. Jej wypompowanie zajmowało aż sześć minut, więc jeśli coś było nie tak z kombinezonem, śmierć była pewna, jak amen w pacierzu.
Jeżeli udało się już wypłynąć z okrętu podwodnego albo kutra torpedowego, misja szkoleniowa dopiero się zaczynała. Spod wody do brzegu zazwyczaj ponad kilometr, żeby uniknąć radarów wroga, kutry podpływały nieco bliżej. Wiadomo, że z jednej łodzi podwodnej wypływały trzy grupy płetwonurków liczące po trzy osoby, z szybkich łodzi wyskakiwało po kilku komandosów. Kiedy już dotarli do brzegu, mieli za zadanie ukryć kombinezony i dostać się w głąb lądu, na miejsce zbiórki. Naturalnie selekcja była duża i nie każdy się nadawał. „Czasem taki fajtłapa przyszedł, ale jak wychodził, to już był »gościówa«” - opowiadał Nowak.
Wielogodzinne marsze, morderczy tor przeszkód, treningi na muszce pograniczników, to wszystko codzienność komandosów z Dziwnowa. Kiedy zdarzyło się, że ktoś zasłabł podczas kilkunastokilometrowej przebieżki, koledzy nieśli go na ramionach. Bąble pękały im w butach, ciała odmawiały posłuszeństwa. Dlatego budowanie wspólnoty stanowiło element niemal tak ważny jak profesjonalne przeszkolenie. „U nas była taka zasada, że szeregowiec i generał spali w jednym namiocie” - mówił Franciszek Pozorski. Każdy musiał sobie wzajemnie pomagać, żeby przetrwać.
Inni niż wszyscy
O tym, że komandosi z Dziwnowa są wyjątkowi, nie trzeba było dyskutować z żadnym z wojskowych. Obowiązkowo musieli się uczyć języków jutlandzkich, niemieckiego czy angielskiego. Poszczególne grupy uczyły się mowy wroga, do którego mieli teoretycznie trafić w razie potencjalnej agresji. „Amerykańskie zielone berety miały być dla nas czymś doskonałym, nieosiągalnym” - wspomina Brzozowski. Dodaje, że żołnierze JW 4101 uczyli się na pamięć wstępu do książki „Zielone berety”.
Prasa i literatura to niejedyny „zakazany owoc”, do którego mieli dostęp. Dysponowali wieloma rzeczami, o których zwykły obywatel PRL mógł tylko pomarzyć. „Gdybyśmy wpadli, to wiadomo, że sprzęt mamy amerykański. Wszystko mieliśmy amerykańskie” - wspominają specjalsi. Trafiała do nich zagraniczna prasa, m.in. „Die Welt”, „Guardian” czy „Der Spiegel”. Kryterium było jedno: teksty musiały dotyczyć wojskowości.
Pytanie, skąd amerykańskie wyposażenie u jednostek specjalnych służących dla Układu Warszawskiego? Z pomocą przyszły sojusznicza Korea Północna czy Wietnam. To wojacy Wietkongu dostarczyli amerykański transporter gąsienicowy M113. Miał wymalowaną wielką białą gwiazdę, oryginalną numerację boczną i najprawdziwszy napis „US Army”. Musiał wyglądać niesamowicie, kiedy spragnieni komandosi jeździli nim do najbliższej miejscowości po piwo!
Specjaliści z Korei Północnej też przydali się polskim specjalsom. Służyli wiedzą podczas nauki walki wręcz we Wrocławiu. Skośnoocy instruktorzy pokazali naszym m.in. kyok-sul, czyli bardzo brutalną odmianę taekwondo. W pewnym momencie uznano, że system walki jest zbyt ostry, by żołnierze uczyli się go w czasie pokoju. Pod wrażeniem były najwyższe władze, w tym gen. Wojciech Jaruzelski! „Robiliśmy pokaz dla sejmowej komisji obrony narodowej. Zapadła decyzja: proszę to przerwać, bo ZOMO sobie z tymi chłopcami nie poradzi, jak wrócą do cywila” - mówi Jeszka przed kamerami dokumentalistów „4101 Dziwnów”.
Chociaż o terenowych ćwiczeniach JW 4101 wielokrotnie informowano milicję, Służbę Bezpieczeństwa czy Wojska Ochrony Pogranicza, które miały za zadanie wytropić komandosów, ci potrafili narobić sporo zamieszania nawet u sojuszników. Kradli mapy ze sztabów, w ramach ćwiczeń sabotowali Marynarkę Wojenną. Ale zdarzały się też wpadki brzemienne w skutkach. O jednej z nich opowiadał Zbigniew Jeszka. Pecha miał pod Kołobrzegiem.
„Miałem przetrzymać na lądzie niewykryty pięć godzin. Byłem dowódcą grupy. Wiedziałem, że jak mnie złapią, to może być źle. Tam byli Rosjanie, którzy nie wiedzieli o naszych ćwiczeniach, więc mogli strzelać ostrą amunicją” - relacjonował płetwonurek. Wpadł przy drodze Kołobrzeg - Koszalin, czekała na niego cała kompania. A później wcale nie było powodów do śmiechu. Odciski palców, światło lampy skierowane prosto w oczy, straszenie. Komandos był przesłuchiwany przez najprawdziwszego oficera kontrwywiadu! To dowód na to, że w tej konkretnej branży nie ma żartów.
Do CSRS zamiast na Zachód
Komandosi z Dziwnowa nigdy nie zostali wysłani do walki z NATO-owskim agresorem, o trzeciej wojnie światowej nie było mowy. Kiedy jednak doszło do praskiej wiosny, polscy specjalsi musieli wkroczyć do akcji na terenie Czechosłowacji. „Teraz łatwo jest powiedzieć, kiedy króluje internet. Myśmy wiedzieli tyle, ile można było wyczytać z prasy i usłyszeć w radiu” - opowiada Witold Brzozowski. Z kolei Tadeusz Nowak wspomina, że do południowych sąsiadów wyruszyli najprawdopodobniej o północy.
Do zadań polskich komandosów należało m.in. rozpoznanie przejść granicznych i zagłuszanie radiostacji. Mieli opanować strażnicę w Jakuszycach i zająć lotnisko Hradec Kralove. „Chłopcy wpadali na strzelnicę, rozbrajali wartowników” - mówi Nowak. Żołnierze chwalą się, że udało im się opanować sytuację zaledwie w ciągu kilku godzin i to bez ani jednego wystrzału! Na miejscu służyli jako wartownicy, obstawiali oficerów sztabowych. Emerytowani specjalsi deklarują, że nie brali niczego od Czechów: potrzebowali jedynie wody i piasku, by zasypywać błoto na terenach, które obstawiali.
Nie było większych incydentów, ale zdarzało się, że poleciały kamienie
- odtwarza sobie tamte wydarzenia Tadeusz Nowak. Jak jeszcze przeciwko interwencji buntowali się Czesi? Choćby przestawiali drogowskazy, pisali na mostach i murach. Wojskowi z JW 4101 deklarują jednak: „Poszliśmy, bo uważaliśmy, że tak trzeba”. Wierzyli, że mają pomóc.
Po latach można powiedzieć, że to było niepotrzebne. Jednak jako żołnierze nie splamiliśmy honoru żołnierza Wojska Polskiego
- uważa Brzozowski.
Emeryci wcale się nie wstydzą tamtej akcji. Podkreślają: nikogo nie zabiliśmy, nie doszło do tragedii. „Jeśli był wypadek, to u nas. Jeden drugiego zastrzelił, bo... A bawili się, no!” - relacjonuje Franciszek Pozorski. Przed kamerami „4101 Dziwnów” panowie zarzekają się, że pomagali ludności cywilnej. Raz pożar zgasili, kiedy indziej zgięli karki podczas żniw. Trochę ziemniaków nazbierali, w pegeerze się pokazali. I tak to jakoś szło do 28 października, kiedy komandosi wrócili do Polski.
Ludność witała nas bardzo gorąco. I herbatka, i kawa, i ciasto. Zdarzył się i kubek mleka
- wspomina Nowak. Sceny powitania naszych chłopców z zapałem pokazała później Polska Kronika Filmowa. Nie mogło zabraknąć kwiatów, transparentów oraz propagandowego przekazu. „Z honorem i godnością wypełnili trudną, internacjonalistyczną misję, broniąc wspólnoty socjalistycznej tam, gdzie powstało zagrożenie” - przekonuje widza lektor. Jedno jest pewne: Czechosłowacja nie jest jedynym miejscem, w którym specjalsi z Dziwnowa mieli szansę pokazać swoją wartość bojową. Wzięli także udział w misji ONZ w Egipcie.
Formalnie 1. Batalion Szturmowy został przeniesiony do Lublińca w 1986 r. Batalion doczekał się przeformowania 1 sierpnia 1993 r. Od tej pory stał się 1. Pułkiem Specjalnym Komandosów. Część została, inni przeszli do nowo formowanego GROM albo płetwonurków bojowych z Formozy. Gdyby nie JW 4101, nie moglibyśmy się pochwalić służbami specjalnymi, które dziś doskonale służą III Rzeczypospolitej.
ATAK NA DANIĘ
W razie wybuchu III wojny światowej dla armii PRL przewidziano w planach Układu Warszawskiego atak na kierunku północnych Niemiec, Danii i Holandii. Właśnie dlatego szczególną rolę odgrywały jednostki zdolne do działania w rejonie wybrzeża - przeszkolone w technikach desantu morskiego, a jednocześnie w walce w zróżnicowanym terenie. Jedną z nich był właśnie 1. Batalion Szturmowy