Kielczanin w podróży dookoła świata(9) Birma [ZDJĘCIA]

Czytaj dalej
Jacek Słowak, Karolina Maj

Kielczanin w podróży dookoła świata(9) Birma [ZDJĘCIA]

Jacek Słowak, Karolina Maj

Tylko u nas. Kielczanin Jacek Słowak opowiada o niezwykłej wyprawie dookoła świata. Dziś część 8 – Birma.

Kielczanin Jacek Słowak wraz z Michałem Szpakiem od 29 października 2015 roku do marca 2016 roku odbyli niezwykłą podróż dookoła świata.Jacek Słowak jest pierwszym mieszkańcem regionu, który pokonał trasę dookoła świata.W tym czasie wraz z przyjacielem Michałem Szpakiem zwiedził 35 krajów, 6 kontynentów i przeżył mnóstwo niesamowitych przygód. Jacek Słowak opisał swe przygody. Będziemy je publikować na echodnia.eu w każdą sobotę. Zamieścimy też wiele wyjątkowych zdjęć jakie zrobił podczas podróży.

Z Dhaki do Birmy, zwanej też Myanmar ("kraj silnych jeźdźców") dostaliśmy się drogą powietrzną - był to jedyny możliwy sposób, z uwagi na brak lądowego przejścia granicznego pomiędzy państwami.
Żywiliśmy wiele obaw w związku z Birmą. Wiedzieliśmy bowiem, że jeszcze do niedawna władza sprawowana była tam przez juntę wojskową, która co prawda w 2001 r. została oficjalnie rozwiązana, lecz nie wiązały się z tym faktem istotne zmiany w sferze personalnej - w dwuizbowym parlamencie generałowie i ich zwolennicy zajęli ok. 80% miejsc, zapewniając armii silną dominację w polityce. Prezydentem został wówczas bliski współpracownik przywódcy junty. Zmieniono nazwę państwa na Republikę Związku Mjanma. 8 listopada 2015 r. odbyły się w Birmie wybory parlamentarne, dając zwycięstwo Narodowej Lidze na Rzecz Demokracji. Jednakże zgodnie z konstytucją armia ma gwarantowane 25% miejsc w parlamencie. Jest to więc kraj w dobie przemian.

Wylądowaliśmy w porcie lotniczym Rangun (lot był krótki - 1,5 h). Niespodzianka - nie przyleciały z nami bagaże Majkiego. Ustalono, że na skutek błędu w pakowaniu torby Majkiego były już w drodze do Sajgonu w Wietnamie. Spektakl polegający na wytłumaczeniu obsłudze lotniska jak wyglądał bagaż, jego dokładne opisanie, tak by umożliwić identyfikację trwał 2 godziny. Zostaliśmy solennie zapewnieni, że odzyskamy bagaż, należało więc cierpliwie czekać. I zwiedzać. Podążyliśmy więc w głąb Yangon (dawniej Rangun). Po perypetiach indyjsko-bangladejskich z zadowoleniem odnotowaliśmy, że nikt tutaj nas nie nagabuje, próbując wcisnąć swój towar- nie było natarczywych zaczepek, których mieliśmy już serdecznie dość w poprzednich miejscach.

Miasto tętni życiem, jest tłoczno, głośno i panuje wrażenie ogólnego rozgardiaszu, cechy tak charakterystycznej dla azjatyckich metropolii. Jednak na pierwszy rzut oka widać, że pomimo atmosfery pośpiechu i nieuporządkowanej gonitwy w mieście jest dość schludnie w porównaniu z tym, co widzieliśmy poprzednio. Nie musieliśmy przeskakiwać pomiędzy górami śmieci - ulice są utrzymane w czystości, dwupasmowa asfaltowa szosa przedzielona pasem zieleni. Ładne samochody sunące powoli w korkach. To pierwsze, powierzchowne wrażenie. Pożytkując czas w oczekiwaniu na bagaże zaobserwowaliśmy, że i tutaj wyłaniają się kontrasty: wśród dobrej klasy hoteli, banków , siedzib międzynarodowych linii lotniczych - prymitywne sklepiki z desek, dalej - sczerniała od monsunowych deszczy, zaniedbana hinduistyczna świątynia Sri Kali. Na przeciwko niej rozległy bazar w sąsiedztwie gromady podupadających domów mieszkalnych. Obok reprezentacyjnych gmachów z czasów, gdy Birma była jeszcze brytyjską kolonią i nowoczesnego wielopiętrowego Szpitala Centralnego - na chodnikach, niekiedy rozłożone na płachtach wprost na ziemi suszone ryby, słodycze, owoce, różne drobne przekąski. Uliczne jadłodajnie pod zadaszeniami z płótna albo z plastikowej folii - gdzie można zjeść za bardzo niską cenę posiłek przy małym plastikowym stoliczku, siedząc na małym plastikowym krzesełku.

Ogólnie rzecz ujmując- jeśli chodzi o Birmę, to będąc tam nie musieliśmy martwić się o wydatki - ceny są bowiem w Birmie bardzo niskie, zakup żywności wiązał się z wręcz symbolicznymi kosztami. Ponadto - Birma to pierwsze państwo odkąd opuściliśmy Gruzję, gdzie na półkach sklepowych znajdował się jakikolwiek alkohol. Przejeżdżając prze Iran, Azerbejdżan, Indie i Bangladesz, niemożliwością było nabycie choćby słabego piwa. Zatrzymując się na chwilę przy kwestii kulinariów. Potrawy kuchni birmańskiej cieszą oko i podniebienie. Przede wszystkim paleta dań jest bardzo bogata, bardzo różnorodna. Jada się tam bardzo dużo ryżu, drugim powszechnie spożywanym składnikiem potraw są sosy rybne. Ryż bywa tam gotowany, pieczony, smażony, podawany na sucho albo zmielony. Z ryżowej mąki przyrządza się różnej grubości makarony. Przysmakiem Birmańczyków jest smażony ryż - ugotowany na sypko ryż podsmażany jest z zielonym groszkiem, marchewką, cebulą i jajkiem. Często można spotkać wzbogacone wersje tej potrawy - np. z dodatkiem smażonego mięsa, czy też przyprawione pastami chili. Wyśmienitym posiłkiem jest makaron ryżowy smażony z warzywami i mięsem. W Birmie można zjeść w zasadzie każdy rodzaj mięsa - od znanych nam : drobiowego (bardziej popularne w centralnej i północnej części kraju), wieprzowego (unikane przez birmańskich muzułmanów), wołowiny (której z kolei nie jadają birmańscy buddyści) - po egzotyczne i kontrowersyjne w naszym kręgu kulturowym - np. mięso szczura, czy węża. Przekonaliśmy się, że Birmańczycy są miłośnikami sałatek wszelakich - trudno się dziwić, bo tamtejsze kompozycje warzywno-owocowe są naprawdę przepyszne - jak np. orzeźwiająca sałatka z dojrzałych pomidorów, delikatnego avocado, cebuli polana sosem z oliwy i limonki, posypana pokruszonymi orzeszkami ziemnymi. Bardzo smakowała nam także sałatka z makaron, suszonych krewetek oraz poszatkowanej kapusty i marchewki przyprawiona obficie sosem z oleju arachidowego, soku z limonki i sosu rybnego. Często do sałatek podawano imbir, kefir lub laphet, czyli kiszone listki herbaty. Birmańczycy kochają owoce i warzywa, dlatego ich kuchnia jest tak różnorodna. Ciekawostką jest popularność jaką w Biermie cieszą się...truskawki. W centralnej części kraju uprawia się je na plantacjach. Oprócz tego można tam cieszyć się smakiem owoców tropikalnych, jak: papaja, lichi, mangostan, durian, rambutany. Jeśli chodzi o desery - to w tej materii Birma oferuje nam dość oryginalne zestawienie smaków: obok ciasteczek nadziewanych kokosem, rodzynkami czy bananami można spróbować słodkości z nadzieniem rybnym lub krewetkowym. Ich degustacja wymaga nieco kulinarnej odwagi.

Co się tu pija? Sztandarowym napojem jest sok z trzciny cukrowej w trzech wersjach: klasyczna-bez dodatków, treściwa mieszanka soku z trzciny, ryżu i wiórek kokosowych oraz wersja dla odważnych - sok trzcinowy z jogurtem.
W trakcie zwiedzania kraju często podjadaliśmy sfermentowane ziarna fasoli smażone na głębokim oleju - birmańskie chipsy, które trzymaliśmy zawsze pod ręką jako szybką przekąskę.

Jak już wcześniej wspominałem potrawy w przeważającej mierze serwowane są na ulicznych straganach, w prowizorycznych budkach, gdzie nikt nie przejmuje się zbytnio normami sanitarnymi - aby skosztować autentycznej birmańskiej kuchni unikając hotelowych barów, gdzie brak już takiej różnorodności, należy przełamać początkowe obawy o ryzyko zatrucia pokarmowego. Warto odważyć się i spróbować, a bardzo dobrym środkiem zapobiegającym ewentualnym problemom żołądkowym jest mała szklaneczka birmańskiej whisky po obiedzie. Każdego, kto odwiedza Birmę polecam gorąco zakosztować jej smaków, bo są niepowtarzalne.

Wracając do wspomnień z Yangon przed oczy wraca obraz przepięknej pagody Shwedagon - gigantycznej wysokiej na 100m stupy, okrytej złotem. W wieczornej aurze wraz z otaczającymi ją pięknymi figurami Buddy, posągami tajemniczych postaci oraz wieloma mniejszymi stupami Shwedagon prezentuje się cudownie. Jest to jedno z trzech najświętszych dla Birmańczyków miejsc. Istnieją hipotezy, że początki Shwedagon sięgają aż 2500 lat przed Chrystusem. Zwiedzając złotą stupę musieliśmy mieć zakryte nogi (wymóg dla obu płci), w przeciwnym razie groziło nam paradowanie w longyi - długich birmańskich spódnicach, będących tam tradycyjnym strojem męskim. Ilość zgromadzonego w tym miejscu złota sięga ponoć 9 ton! Zwiedziliśmy także fantazyjnie zdobioną pagodę Sule, jedną z najstarszych na świecie - leży ona w centrum Yangon, tuż przy ruchliwym skrzyżowaniu, nad którym przebiega kładka prowadząca do pagody. Spośród wielu buddyjskich świątyń wybraliśmy Chauk Htat Gyi Pagoda, gdzie znajduje się olbrzymi posąg leżącego buddy. Figura rzeczywiście imponuje rozmiarem, ma 72 metry, a świątynia, w której leży Budda bardziej przypomina hangar lub ogromny magazyn. Zawitaliśmy również do pagody Maha Wizaya - i znów zachwycaliśmy się jej pięknem i harmonią. Są takie miejsca w Yangon, które jakby żywcem wyjęto z księgi "Baśni Tysiąca i Jednej Nocy" - część z nich już wymieniłem, a muszę powiedzieć jeszcze o Karaweik- bajecznym, kapiącym od złota pałacu położonym nad Jeziorem Kandawgyi. Cała budowla została osadzona na dwóch potężnych złotych łodziach-smokach, co sprawia wrażenie, jakoby pałac zaraz miał odpłynąć. W Muzeum Kamieni i Klejnotów oglądaliśmy piękne kolekcje rubinów, szafirów, pereł i jadeitów.
Odzyskaliśmy bagaże w trzecim dniu zwiedzania Yangon.

Pora teraz na małą dygresję: przed wyjazdem na wyprawę zdołaliśmy się zorientować, że wszelkie dochody z turystyki praktycznie w 100% są przekazywane państwu, co oznacza faktyczne wspieranie wojska i reżimu, którego choć oficjalnie nie ma, to jego opary wciąż unoszą się nad Birmą. Postanowiliśmy więc z Majkim, że pieniędzmi przeznaczonymi na birmański etap wyprawy będziemy gospodarować w taki sposób, aby w całości trafiły one do rąk zwykłych ludzi, a nie jako dofinansowanie reżimu. Choć budżet mieliśmy bardzo skromny, to nie chcieliśmy, by do kieszeni armii trafiło więcej niż będzie to bezwzględnie konieczne. I to zamierzenie konsekwentnie realizowaliśmy już będąc na miejscu, z jednym wyjątkiem - kiedy trzeba było przejechać jakoś z Yangon do Bagan. Pociągiem. Bilety kolejowe kupował Majki. Cieszył się, bo zdobył najtańsze. Tej jazdy nie zapomnę do końca życia. Przypomnijmy sobie warunki, jakie panowały w PKP w okolicy lat 60 XX w. Już? Nie sądziłem, że kiedykolwiek zatęsknię za tamtym PRL-owskim luksusem. W pociągu - to już chyba azjatycki standard - kury, gęsi, kaczki. One na podłodze, my na ławkach zbitych z desek. Przy każdym łączeniu szyn podskakiwaliśmy chyba pół metra w górę, by przyrżnąć w sufit. Kaczki, kury i gęsi też podskakiwały. Stresowały się. Po kilku godzinach tych atrakcji ławka w końcu się pode mną złamała, a Majki zrozpaczony rozpakował karimatę i położył się na niej, chowając się pod siedzeniem - żeby droga lotu w górę była krótsza i nie tłuc tak ciągle głowy. Tak więc leżał i obijał się. I tak przez 14 godzin! Gdy dotarliśmy do Bagan nie mogliśmy przypomnieć sobie jak się chodzi...

Jacek Słowak, Karolina Maj

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.