Tylko u nas. Kielczanin Jacek Słowak opowiada o niezwykłej wyprawie dookoła świata. Dziś część 6 – Indie u tak zwany Mały Tybet.
Kielczanin Jacek Słowak wraz z Michałem Szpakiem od 29 października 2015 roku do marca 2016 roku odbyli niezwykłą podróż dookoła świata.Jacek Słowak jest pierwszym mieszkańcem regionu, który pokonał trasę dookoła świata.W tym czasie wraz z przyjacielem Michałem Szpakiem zwiedził 35 krajów, 6 kontynentów i przeżył mnóstwo niesamowitych przygód. Jacek Słowak opisał swe przygody. Będziemy je publikować na echodnia.eu w każdą sobotę. Zamieścimy też wiele wyjątkowych zdjęć jakie zrobił podczas podróży.
Przeszliśmy także przez Bramę Indii - ogromny 42-metrowy pomnik z 1921 roku, przypominający łuk triumfalny - ufundowany ku chwale indyjskich żołnierzy poległych w walce na I wojnie światowej oraz w wojnach z Afganistanem. Brama ulokowana jest w miejscu, do którego zbiega się wiele ulic, wokół niej o każdej porze dnia i nocy krążą tłumy ludzi, a nocą otaczające postument trawniki zapełniają się wypoczywającymi maruderami. Wśród tłumów jest świetna okazja do zarobienia pieniędzy - wystarczy np. mieć w ręce aparat Polaroida, a w plecaku małą drukarkę na baterię i oferować komu popadnie (profesjonalne, a jakże!) usługi fotograficzne z natychmiastowym wywołaniem. Jako biali turyści byliśmy wprost zasypywani propozycjami nie do odrzucenia.
Na widok białych przybyszów sprzedawcy waty cukrowej, balonów i płyt, z ożywieniem odkładają na bok barwne towary i natychmiast z kieszeni wyciągają paczuszki z haszyszem. Wystarczy tylko popatrzeć na nich dłużej niż 3 sekundy. Zawsze do usług. Podobno w Indiach to bardzo powszechne.
W Delhi spędziliśmy łącznie trzy dni. W tym czasie codziennym widokiem były papiery i rozmaite śmieci walające się po ulicach, buszujące wśród tych odpadków tzw. święte krowy. Gdy zapuściliśmy się na stary bazar, naszym oczom ukazywały się przerażające obrazy - nieprzytomni, a może nawet martwi ludzie leżący na chodnikach, roje much na nich, roje much nad nimi, fetor ekskrementów i nawet nie chcę myśleć czego gorszego jeszcze. Setki kalekich ludzi żebrzących na ulicy, mnóstwo ubrudzonych, bezdomnych dzieci nieustannie zaczepiających na ulicy, ciągnących za ubrania. Widoki, które boleśnie ściskają serce. Przytłaczający ogrom biedy i nędzy. Stare Delhi - gdzie mieszkają choroby, śmierć, rozpacz ludzka i brak nadziei na lepsze, o urbanistycznym chaosie nie wspominając. Z drugiej strony - w kontraście- Nowe Delhi, uporządkowana architektura, przestronne ulice i nowocześnie zaprojektowane osiedla, gdzie żyją wygodnie i dostatnio najzamożniejsi obywatele Indii. Przytłaczające, przygnębiające. Na usta ciśnie się gniewne : "Znieczulica".
Gdy nad Delhi zachodzi Słońce, noc przykrywa zasłoną wołające o pomstę do nieba obrazy, pozostawiając rozświetlone kolorowymi lampkami karoce, sprzedawców lodów w kolorowych budkach i tłum uśmiechniętych, pochłoniętych zabawą ludzi - by każdy mógł poczuć się jak w bajce. Dopóki nie wstanie nowy dzień...
Nasze kroki skierowaliśmy na północ w kierunku Himalajów. Naszym celem była kraina "wysokich przełęczy", czyli Ladakh, położona pomiędzy głównym pasmem Himalajów, a górami Karakorum. Dotarliśmy do jej stolicy - Leh, która leży już na terenie Himalajów na wysokości 3015 m.n.p.m. Przybyliśmy tam o trudnej porze roku - była zima, temperatura w dzień bliska była 0oC , natomiast w nocy spadała poniżej minus 10oC. Gdy tylko się tam pojawiliśmy pojawiły się problemy związane z chorobą wysokościową. Czuliśmy się coraz gorzej, męczyły nas ciągłe zawroty głowy, ciężki oddech, a w dodatku choć, doskwierało nam wielkie zmęczenie, mieliśmy duże trudności z zasypianiem. Postanowiliśmy, że niezbędna będzie co najmniej trzydniowa aklimatyzacja. W tym czasie mogliśmy swobodnie zwiedzać Leh i okolicę. Ogólnie rzecz ujmując Ladakhu to istny raj dla miłośników gór, oprócz zachwycających pejzaży to teren, gdzie można poznać egzotyczne tradycje i obyczaje plemion Orientu. Kraina ta leży obecnie w granicach państwa indyjskiego i jest ostatnim niezniewolonym jeszcze przyczółkiem tybetańskiego buddyzmu. Wędrując jej ścieżkami mija się zamieszkane przez mnichów gompy (wkomponowane w skaliste zbocza budynki pełniące rolę ośrodków modlitwy), czy stupy ( buddyjskie budowle sakralne w kształcie odwróconych czaszy, wieżyczek o kształcie dzwonu - będące czymś w rodzaju relikwiarzy, symbolizują oświecony stan Buddy). Wędrowaliśmy także nad Doliną rzeki Nubry- jedną z najwyżej położonych dróg świata - na wysokości 3050 m.np.m. Panuje tam specyficzny klimat, a bliskość rzeki pozwala na uprawę roli, w kontraście do reszty Ladakhu, gdzie panują głównie pustynne warunki - na wyższych zboczach gór występuje nawet klasyczna pustynia z piaskowymi wydmami. W Leh zwiedziliśmy Pałac królewski, wzorowany na zimowej rezydencji władców Tybetu znajdującej się w Lhasie - z jego powodu Leh nazywane jest "Małym Tybetem". Mróz i wiejące wiatry odbierały większość przyjemności ze zwiedzania, a choroba wysokościowa to słabła, to znów wracała. W ciągu tych trzech dni odwiedziliśmy buddyjski klasztor w miejscowości Hemis, następnie lamaistyczny klasztor Thiksey zbudowany w XV wieku oraz także XV-wieczny klasztor w Spituk, z dachu którego podziwialiśmy urzekający krajobraz Doliny Indusu. Niestety nadal dokuczała nam choroba wysokościowa.
Najbardziej z jej powodu cierpiał Łukasz, nie zmrużył oka przez dwie pierwsze noce. Trzeciego dnia uzgodniliśmy, że spróbujemy trekkingu do przełęczy Munta Andal. Wkoło zima w pełni, byliśmy tam jedynymi turystami, a przynajmniej byliśmy o tym przekonani dopóty, dopóki nie spotkaliśmy przypadkiem Polaka - Mateusza, który, gdy tylko dowiedział się od kogoś, że kręcimy się po okolicy, zaczął nas szukać, jak widać- skutecznie. Przyłączył się do nas na czas trekkingu.
Będąc na kolejnym już etapie wyprawy, po różnych przeżyciach i przygodach nasz ekwipunek nieco zmalał, nie mieliśmy żadnego wyposażenia, przede wszystkim ubrań na wysokogórskie wyjścia, a więc w Leh wypożyczyliśmy wszystko, co było potrzebne, to znaczy dodatkowe śpiwory, odpowiednie ubrania wierzchnie, niezbędne narzędzia. Wypożyczyliśmy także Sherpę, aby był naszym przewodnikiem. Ruszyliśmy. Pierwszego dnia maszerowaliśmy 7 godzin z wysokości 3600 m.np.m do wysokości 4200 m.n.pm.- przewyższenie wynosiło jak widać tylko 600 m.n.p.m, ale z uwagi na trudne warunki pogodowe i wyjątkowo nieprzyjazną takim wspinaczkom zimę droga była ciężka. Świeciło słońce, ale temperatura była ujemna, silny wiatr potęgował uczucie zimna, w dodatku w pewnym momencie Łukasz zaczął czuć się bardzo źle - choroba wysokościowa nie dawała mu spokoju, zawroty głowy nasiliły się u niego w takim stopniu, że musieliśmy znacznie zmniejszyć tempo marszu. W końcu rozbiliśmy namioty, roztopiliśmy trochę śniegu - aby wystarczyło na zalanie zupek w proszku, które służyły nam za pożywienie. Przede wszystkim chcieliśmy się trochę rozgrzać. Stan Łukasza stale się pogarszał, mimo iż jego żołądek był pusty, dostał torsji i zaczął wymiotować. To bardzo niebezpieczna sytuacja, ponieważ oznaczała, że choroba postępuje. Zastanawialiśmy się z Majkim czy zawrócić, czy walczyć dalej. Przez chorobę wysokościową wszyscy, oprócz Sherpy nie mogliśmy spać. Rano, po wypiciu gorącej herbaty zdecydowaliśmy jednak jednogłośnie, że idziemy dalej. Do przełęczy Munta Andal, na wysokość 5010 m.n.p.m. dotarliśmy po 9 godzinach marszu. Byliśmy wykończeni, ale ogarnęła nas wielka radość i ulga, że się udało. Pragnę skierować słowa uznania w stronę Łukasza- on z nas wszystkich czuł się najgorzej, a jednak wykazał się ogromnym hartem ducha, samozaparciem i uporem. Pokonał własną słabość. Były momenty, że my - choć byliśmy w lepszej formie - chwilach kryzysu wątpiliśmy w sens dalszej wędrówki.
Uwieczniliśmy tamtą chwilę fotografią, na której trzymamy rozwiniętą polską flagę z napisem "KIELCE" - chcieliśmy w ten sposób wyrazić naszą dumę z bycia Polakami i synami Świętokrzyskiej Ziemi. Tamta walka i radość ze zwycięstwa na zawsze pozostanie nam w pamięci. Odpoczynek nie mógł być zbyt długi, trzeba było zejść niżej - przemaszerowaliśmy następne 8 godzin, ale już w dużo lepszej kondycji psychicznej, choć dolegliwości nie mijały. Rozbiliśmy się w dolince, gdzie śniegu było mało, zmęczeni do granic jakimś cudem rozbiliśmy namioty, pokrzepieni chińską zupką i herbatą (obie przyrządzone na bazie topionego śniegu) padliśmy w śpiwory, zażywając pierwszego od kilku dni zbawiennego snu. Obudziwszy się następnego dnia, ruszyliśmy w doliny. Po kilku godzinach spotkaliśmy na drodze czworo Tybetańczyków. Bez cienia nieufności wobec naszych obcych twarzy zaprosili nas serdecznie do swojej osady. Było to spotkanie z prawdziwym ludem gór - ludźmi, na których twarzach i rękach widać było ślady ciężkiej pracy. Pomimo trudnych, surowych warunków życia, zadziwiali pogodą ducha i pozytywną energią. Zostaliśmy nakarmieni pysznymi plackami ziemniaczanymi z sałatą, mącznymi plackami pieczonymi na blasze oraz zupą z wołowiny. Z wdzięcznością przyjęliśmy także zaoferowany nocleg w ich kamiennej chacie. W owym gościnnym domu były dwie siostry. W pewnej chwili, gdy rozejrzałem się po izbie, zaciekawiło mnie trzech siedzących w rogu mężczyzn. Zapytałem się starszej z sióstr, który z nich jest jej mężem. "Ten, ten i ten" - odpowiedziała pokazując na wszystkich trzech. "Jak to?" -odparłem zdumiony- "To ilu ty masz mężów?" - "Czterech, tylko, że jeden wyszedł!" - odpowiedziała uśmiechając się z rozbawieniem widząc moją minę. Później jeszcze dowiedziałem się, że wszyscy czterej to rodzeni bracia...
W domu było przyjemnie ciepło, gospodarze jako opału używali wysuszonego krowiego nawozu. Zasnęliśmy kamiennym snem, zawinięci w śpiwory na kamiennej podłodze. Rankiem pożegnaliśmy się z gospodarzami, dziękując za miłą gościnę, szczęśliwi, że spotkaliśmy na swojej drodze tych dobrych ludzi. Schodziliśmy do Leh 6 godzin, tam rozstaliśmy się z Mateuszem, który pozostał w Tybecie, nasza trójka natomiast wróciła do Delhi, by stamtąd powędrować do miasta Agra, gdzie znajduje się bardzo wiele zabytków kultury islamu - w tym m.in. Tadż Mahal, jeden z Siedmiu Cudów Świata, dowód wielkiej miłości i zarazem wielkiej żałoby Szacha Dżahana z Dynastii Wielkich Mogołów po stracie ukochanej żony Mumtaz Mahal. Przy mauzoleum pracowali najznamienitsi architekci i inżynierowie Europy i Azji, do budowy zatrudniono 20 tysięcy robotników z Indii i Azji Środkowej. Podobno gdy prace dobiegły końca, obcięto wszystkim dłonie albo kciuki, aby już nigdy nie mogli odtworzyć dzieła w innym miejscu. Budowa grobowca zajęła 20 lat. Trzeba przyznać, że Tadż Mahal wzbudza szczery zachwyt, a cudowny rozległy na 17 hektarów ogród otaczający budowlę raduje oczy pięknem egzotycznej roślinności. W trakcie oczekiwania na wejście do mauzoleum w długiej kolejce poznaliśmy dwie Polki, będące w trakcie podróży po Indiach. Doszło niestety do bardzo nieprzyjemnego incydentu - otóż właśnie te dziewczyny zostały w tej kolejce napastowane przez grupę Hindusów, zdradzających jednoznaczne, ordynarne zamiary. Kiedy stanowczo stanęliśmy w obronie kobiet, wywiązała się awantura, do której po pewnej chwili wkroczyła policja, którą zdążyliśmy wcześniej powiadomić. To szokujące, ale obecnie właśnie w Indiach dochodzi do największej liczby gwałtów. Skala zjawiska jest tak ogromna, że władze kraju, podejmując z tym walkę wprowadziły karę śmierci za to przestępstwo.
O ile Tadż Mahal zachwyca pięknem na zewnątrz, to jego wnętrze nie wynagradza długich godzin przeczekanych w kolejce. W środku jest po prostu...pusto.