Każdy badacz i poszukiwacz skarbów ma swoje tajemnice

Czytaj dalej
Fot. Dariusz Gdesz
Ewa Bilicka

Każdy badacz i poszukiwacz skarbów ma swoje tajemnice

Ewa Bilicka

Do poważniejszych poszukiwań potrzebny jest sprzęt wart i kilkaset tysięcy złotych. 
Taki sprzęt to też skarb - mówi historyk sztuki dr Robert Kudelski.

Powiada pan, że Dolny Śląsk to ziemia, która przysporzy nam jeszcze niejednej niespodzianki i radości, jeśli chodzi o odnajdowanie cennych przedmiotów, szczególnie z okresu II wojny światowej. A Opolszczyzna, tradycyjny Górny Śląsk? Tu nie ma ziem skarbonośnych?
Zaczynam odkrywać także Opolszczyznę. Powszechnie przyjęło się, że Dolny Śląsk to województwo ze stolicą we Wrocławiu, a przecież przed wojną granice tego regionu przebiegały zupełnie inaczej, nie było dzisiejszych województw, Dolny Śląsk był o wiele większy: obejmował też Kotlinę Kłodzką, sięgał na Łużyce, wreszcie zawierał też część ziem czeskich i kawałek dzisiejszego województwa opolskiego. Co ciekawe, od 1938 do 1942 roku dwie prowincje Górnego i Dolnego Śląska były z sobą połączone. Prof. Günther Grundmann – konserwator zabytków, z którym jest związanych wiele historii o skarbach zaginionych na Dolnym Śląsku w czasie wojny, a którego życie i praca jest także moją pasją – działał również na terenach opolskich.

Profesor Grundmann to postać kontrowersyjna, przez wielu uważany jest jednak za grabieżcę sztuki z polskich ziem… Był odpowiedzialny za organizowanie pod koniec II wojny światowej transportu dzieł sztuki z ziem okupowanych na tereny Niemiec.
Nie zgadzam się z opinią o Grundmannie grabieżcy. Jednak ważniejsze w tej chwili jest to, że organizował on całą sieć magazynów, w których znalazły się również cenne zabytki z terenów Polski. Gdy zbliżała się Armia Radziecka, część z tych dzieł sztuki, szczególnie cenną, wywiózł do Rzeszy. Warto wiedzieć, że sporo magazynów było zlokalizowanych właśnie na terenach opolskich. Najwięcej skarbów złożono w Lipach pod Prudnikiem, obecnie administracyjnie miejsce to należy już do miasta. Inny skarb – w małej miejscowości Wędzina – to obecne województwo śląskie, ale wieś położona jest bardzo blisko Olesna. Zwożono tam zasoby należące do Miejskich Zbiorów Sztuki we Wrocławiu. W zamku w Niemodlinie zaś planowano umieścić zbiory Archiwum Państwowego lub Archiwum Miejskiego we Wrocławiu.

Zobacz: Entuzjaści z Wałbrzycha sami budują "złoty pociąg". Mają już pierwszy wagon

Jakie były dalsze losy tych skarbów, cennych przedmiotów i dzieł sztuki z listy Grundmanna?
Po wojnie ich część została zabezpieczona przez polską komisję rewindykacyjną ministerstwa kultury. Losy pozostałej części to pole do dalszych badań.

I wszystko zgadzało się z tzw. listą Grundmanna, czyli ze sporządzoną przez niego ewidencją skarbów?
Nie ma takiej pewności, bo odzyskana dokumentacja nie jest kompletna. Każdy by chciał znaleźć kompletną listę skarbów z konkretnymi wskazaniami, gdzie te skarby spoczywają... Zajęło mi wiele lat badanie losów polskich dzieł sztuki w czasie wojny. Zdaję sobie sprawę, że równie ciekawe, jeśli nie ciekawsze, są losy tych dzieł sztuki po wojnie. Zastanawiam się, czy nie pójść tym tropem.

Nie wiem, czy wszyscy byliby zadowoleni, bo mogliby stracić część cacek, jeśli są u nich w mieszkaniach czy w domach…
Zgadza się. Spotykam się w swej pracy z różnymi ludźmi, także tymi, którzy jako pierwsi osiedlali się na tych terenach. I oni opowiadają, jak traktowano pozostawione w różnych pałacach czy majątkach zabytkowe meble, księgozbiory i dzieła sztuki. Często traktowano je jako przedmioty użytkowe, nie bacząc na ich czasem wielowiekową tradycję, albo – jeszcze gorzej – jako podpałkę. Oczywiście nie brakowało też osób bardziej świadomych, które wynosiły co się dało i albo to gdzieś skrzętnie ukrywały, albo sprzedawały. W Mysłakowicach znajduje się pałac cesarski. W czasie wojny urządzono w nim składnicę dzieł sztuki prywatnych kolekcjonerów oraz licznych instytucji z Berlina. Po wojnie pozostałe na miejscu przedmioty padły łupem osadników. Kiedyś słyszałem relację wskazującą, że część zabytków trafiła do domów okolicznych mieszkańców, a inne poszły z dymem…

Znalazł pan jakiś skarb?
Na takie pytanie każdy poszukiwacz skarbów odpowie wymijająco. Dokumenty są moim skarbem. Dokumenty, które pozwalają odkrywać historię dzieł sztuki. Dzięki wytrwałym poszukiwaniom udało mi się odnaleźć znaczną część materiałów pozwalających odtworzyć „listę Grundmanna”. Później z Robertem Sulikiem i Jackiem Kowalskim przez 10 lat odwiedzaliśmy te miejsca – tak powstała nasza książka „Lista Grundmanna”. Dokumenty odkrywają historię i właśnie owo odkrywanie mnie fascynuje. Ale oczywiście znalezienie materialnego skarbu, dzieła sztuki to uwieńczenie trudów, o którym też marzę… Udało mi się odkryć parę wskazówek i dokumentów, gdzie dane „skarby”, dzieła sztuki mogą się obecnie znajdować. Kilka takich sygnałów przekazałem do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego i mam nadzieję, że wkrótce będzie głośno o pewnych zabytkach, które uda nam się odzyskać dzięki tym informacjom. Na razie to tajemnica.

Niedawno ze Sławomirem Bogackim brał pan udział w wyprawie na jeziora mazurskie. Liczyliście na odnalezienie Bursztynowej Komnaty?
Tak! Liczyliśmy na duże odkrycie.

Faktycznie wierzył pan, że znajdzie choć fragment Bursztynowej Komnaty?
Trudne pytanie. Sam o sobie mówię, że jestem optymistycznie nastawionym sceptykiem. Jak każdy poszukiwacz chciałbym znaleźć skarb, ale nie łudzę się, że będzie to łatwe, i podchodzę do poszukiwań z dystansem. Powiem szczerze, że nie wierzę, by Bursztynową Komnatę zatopiono gdzieś na Mazurach.

To gdzie ona jest?
Każdy badacz i poszukiwacz ma swoją teorię na ten temat. To swego rodzaju religia. Ja nie wykluczam, że Bursztynowa Komnata jest gdzieś na Dolnym Śląsku. To teren „ukochany” przez oddziały zajmujące się zabezpieczaniem (ukrywaniem) dzieł sztuki i innych dóbr. Dlatego z tym regionem związanych jest tyle legend – mam na myśli m.in. tajemnice zamku Książ, wciąż intrygujące historie związane z klasztorem w Lubiążu, działalność wspomnianego Grundmanna. Badając losy wojenne polskich dzieł sztuki, zdałem sobie sprawę, że najcenniejsze dzieła, najcenniejsze obrazy z polskich muzeów i prywatnych kolekcji trafiały właśnie na Dolny Śląsk. Część udało się odzyskać, część wyjechała do Niemiec, kilkadziesiąt z nich jest jednak zaginionych, trop się urwał właśnie na Śląsku. Ta ziemia skrywa wiele tajemnic.

Słynny „złoty pociąg” też zostanie tu odkryty? Powtarza pan, że aby poznać prawdę o „złotym pociągu”, trzeba dużo wiedzieć na temat banku centralnego Rzeszy…
Osoby, które wierzą w „złoty pociąg” albo tego typu skarby, czyli skrzynie wypełnione sztabami złota, nie mają wiedzy na temat tego, czym było i jest zresztą do dziś złoto w polityce finansowej każdego państwa. Po I wojnie światowej złoto stało się dla wszystkich państw, także dla Rzeszy, czymś w rodzaju kotwicy gwarantującej bezpieczeństwo finansowe. Przede wszystkim Niemcy, ale Polska również, aby zapewnić stabilność gospodarczą i ustabilizować walutę, gromadziły kruszec. W latach trzydziestych złoto było „wysysane” z rynku. Niemcy wprowadzili szereg przepisów, które doprowadziły do swoistej „sterylizacji” rynku – obywatel nie miał wręcz prawa posiadać kruszcu. Obywatele niemieccy mogli mieć tylko biżuterię i numizmaty. Złota w sztabach nie było także w bankach komercyjnych. Cały zasób kruszcowy znajdował się w berlińskim Reichsbanku.

Czy na Śląsku były jakieś oddziały tego banku?
Tak. Reichsbank posiadał swoje oddziały w większych miastach na terenie Niemiec. Ale we Wrocławiu nie było depozytu złota. Z dokumentów wynika, że w kilku innych oddziałach pod koniec wojny złożono niewielkie zasoby złota – około tony do dwóch. W większości przypadków były to jednak złote monety, a nie wymarzone przez poszukiwaczy sztaby. Takie transporty trafiły m.in. do Szczecinka i Stargardu, ale i te zasoby wywieziono pod koniec wojny do Reichsbanku w Berlinie.

To skąd te legendy o „złotym pociągu”?
Po zakończeniu wojny w wielu dolnośląskich miejscowościach opowiadano sobie o odkryciach dokonanych przez osadników. Każdy chciał znaleźć skarb. Jeszcze większy i cenniejszy niż te, o których opowiadano legendy. Kiedy polscy urzędnicy przyjechali do Wrocławia, okazało się, że wiele banków zostało opróżnionych. Część ich zawartości wywieźli Rosjanie, ale uważano, że dużą ilość depozytów Niemcom udało się ewakuować przed upadkiem miasta. Brzmiało to całkiem rozsądnie, ale nie jest do końca prawdziwe.

Osoby, które wierzą w złoty pociąg lub inne skarby wypełnione złotem, nie mają pojęcia o tym, czym było złoto dla Rzeszy

Skoro rozmawiam z poszukiwaczem skarbów, to proszę mi powiedzieć, czy współczesnemu poszukiwaczowi wystarczy wykrywacz metalu, czy też musi mieć większe zaplecze techniczne, może bogatego sponsora?
Zacznę od tego, że poszukiwacz skarbów musi spełniać normy i zasady ujęte w regulacjach prawnych Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Legalne poszukiwania prowadzone są za wiedzą lokalnego konserwatora zabytków i za zgodą właściciela terenu. Nierzadko samo ustalenie właściciela terenu trwa miesiącami, uzyskanie zgody– rok i dłużej. Trzeba też wskazać przesłanki do poszukiwań i opisać rodzaj sprzętu…

Proszę się nie gniewać, że przerywam. Z sarkazmem spytam: Wszyscy poszukiwacze te formalne warunki spełniają?
Obawiam się, że 99 procent poszukiwaczy ich nie spełnia. Przygotowania do wyprawy na jeziora mazurskie – związane m.in. z poszukiwaniem Bursztynowej Komnaty – zajęły nam ponad rok. Wielu poszukiwaczy nie chce tyle czekać - po prostu wpadają do wcześniej ustalonych miejsc na godzinę, dwie, wyposażeni w wykrywacz metalu – na zasadzie: albo coś znajdę, albo nie. Oczywiście łamią prawo, ale uważają, że obowiązujące prawo nie daje im możliwości realizowania swojej pasji – powinno być bardziej elastyczne.

I faktycznie wykrywacz metalu wystarczy?
To zależy, czego i gdzie się szuka. Wykrywacz metali to sprzęt podstawowy, ale posiadający pewne ograniczenia. Można nim szukać monet i militariów, ale do poważniejszych badań trzeba korzystać z bardziej zaawansowanych technologii. Magnetometr pozwala badać większe przestrzenie i docierać głębiej w poszukiwaniu metali. Georadary pozwalają zbadać zmiany struktury ziemi, dają szanse na odnalezienie jakiejś pustki lub przestrzeni o strukturze innej niż ziemia – mogą wskazać, gdzie są np. podziemne obiekty.

Ile takie georadar kosztuje?
O, bardzo dużo. Nawet kilkaset tysięcy złotych. Taki sprzęt sam w sobie jest skarbem. Świat poszukiwaczy jest bardzo hermetyczny. W Polsce działa wiele grup, ale one nie chwalą się, gdzie szukają, z kim i jakim sprzętem dysponują. Tym bardziej nie chwalą się, co znaleźli i jakie na tym zarobili pieniądze – wiele osób szuka dla zysku.

Jaki cenny skarb możemy jeszcze odkryć, skoro nie „złoty pociąg” i zapewne jednak nie „Bursztynową Komnatę”?
Wróćmy do składnic profesora Grundmanna. Był tam złożony tzw. zaginiony Rafael, czyli „Portret młodzieńca” z kolekcji Czartoryskich – obraz na desce namalowany prawdopodobnie w pierwszym dwudziestoleciu XVI wieku przez Rafaela Santi. W XIX wieku został kupiony przez rodzinę Czartoryskich i wszedł w skład rodzinnych zbiorów, które następnie stały się częścią Muzeum Czartoryskich w Krakowie. Obraz zaginął w 1945 roku – właśnie na Dolnym Śląsku. Do dziś nie został odnaleziony. To najcenniejsze dzieło z polskich muzeów, które zaginęło w czasie II wojny światowej. Byłoby warte co najmniej 100 mln dolarów.

Kilka lat temu pojawiła się informacja, że „Portret młodzieńca” jest zdeponowany w jednym z sejfów bankowych. Od tego czasu jest cisza. Odzyskamy w końcu ten portret?
Absolutnie tak! Jestem tego pewien!

Dziękuję za rozmowę.

Ewa Bilicka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.