Nasi lekarze nie dawali Martynie szans, nie chcieli operować guza mózgu. Ale jej mama ani myślała się poddawać. I uratowała życie ukochanej córki, która po operacji w Berlinie myśli już o powrocie na studia.
Ojej, jaki duży - tylko tyle zdążyła wyszeptać Martyna, patrząc na zdjęcie guza, który nagle pojawił się w jej głowie.
Badanie tomograficzne nie dawało nadziei. A po rozmowie z lekarzem w pamięci utkwiły słowa, jak fragmenty koszmarnego snu: „glejak”, „złośliwy”, „nieoperacyjny”, „śmierć”.
Czy to naprawdę koniec? - mówiła sobie, płakała, ale starała się być silna, silniejsza niż jej mama Grażyna, która od początku stała obok i postanowiła, że uratuje ukochaną córkę.
Dziewczyna, której marzeniem było by ratować ludzi, po to w końcu już piąty rok studiowała medycynę w Katowicach, zdała sobie sprawę, że teraz trzeba ratować, ale ją samą.
Ale jak, przecież mam tyle planów, jak to się ma wszystko skończyć - w głowie rodziły się setki pytań. To przecież był zwykły ból głowy, może chore zatoki, ale nie koniec świata…
Neurochirurg z jastrzębskiego szpitala 17 listopada 2015 roku nie zostawił jednak złudzeń. Diagnoza była wstrząsająca, w głowie miała guza, miał on 3 centymetry na 3, spory. W miejscu niezwykle trudnym do operowania.
- Tylko jeden lekarz w Polsce może się tego podjąć - neurochirurg dał iskierkę nadziei i skierował do specjalisty w Sosnowcu.
- Złapałyśmy się tej szansy, pojechałyśmy prywatnie. Lekarz początkowo twierdził, że da radę. Martyna trafiła do szpitala, 16 grudnia wykonano biopsję, bo lekarz chciał wiedzieć dokładnie, z jakim guzem ma do czynienia - przypomina mama dziewczyny, Grażyna, nauczycielka w wodzisławskim gimnazjum.
Zamiast myśleć o świętach i Nowym Roku, myślały o sprawach ostatecznych, bo stan Martyny dramatycznie się pogorszył. Obrzęk mózgu, ból rozsadzający czaszkę…
- 4 stycznia jechałam z nią karetką do szpitala, by jej ratować życie. Guz zrobił się nagle bardzo agresywny. Trafiła na stół operacyjny, wstawiono jej zastawkę komorowo-otrzewnową, odprowadzającą płyn rdzeniowo-mózgowy do otrzewnej przez odpowiednie dreny. To jej uratowało życie - przypomina te dramatyczne godziny mama.
Ale potem były jeszcze gorsze informacje. Lekarz prowadzący uznał, że nie wykona tej operacji, bo guz jest zbyt złośliwy (miał trójkę w czterostopniowej skali).
- Gdyby to była dwójka, to bym zoperował, dałbym radę - usłyszały w gabinecie lekarskim. Ale uznał, że ryzyko jest zbyt duże. Zbyt duże dla 24-latki, bo konsekwencje mogły być dramatyczne. Paraliż całego ciała, a także stopniowa, postępująca utrata wzroku.
- Ja nie będę tego brał na siebie - stwierdził.
Jeszcze jest chemioterapia, radioterapia, ale to niewiele daje, a wyczerpujące leczenie powoduje, że z Martyny, dosłownie, uchodzi życie…
Kolejne konsultacje, kolejne wizyty i w końcu te słowa w jednym z gabinetów lekarskich. - Musi się pani pogodzić ze śmiercią córki…
I tu zaczyna się żal, bo nikt ich nie pokierował dalej, za granicę.
Zapewniano, że w Polsce są najlepsze metody leczenia, najlepsze na świecie, a z guzem nie da się nic zrobić.
Patrząc, jak Martyna „znika”, matka ani myślała się poddawać.
Znalazła w internecie namiar do berlińskiej kliniki Meoclinik z neurochirurgiem prof. dr. med. Siegfriedem Vogelem. Telefon, rejestracja i w ciągu dwóch dni znalazła się w jego gabinecie. 4 maja, sama ze zdjęciem guza na płytce, trochę nieaktualnym, bo sprzed kilku miesięcy, choć Martyna 17 marca wyszła ze szpitala. Kolejny rezonans zaplanowano na 2 czerwca…
- Wykonam operację. Ale muszę mieć nowe zdjęcie - oznajmił lekarz.
Grażyna Kozyrska 9 maja była już z nowym zdjęciem (guz, mimo intensywnej chemio- i radioterapii się powiększył).
- Zapytałam: może poczekajmy, bo w Polsce na 2 czerwca będzie wykonany kolejny rezonans.
Profesor stwierdził, że Martyna do tego czasu może nie dożyć. Wyznaczył termin - 26 maja. Dzień Matki.
- To był dla mnie dobry znak - wspomina Grażyna Kozyrska. To już był cud, ale musiał się stać jeszcze jeden. To prywatna klinika, a koszt operacji znacznie przewyższał możliwości pani Grażyny. 120 tysięcy złotych.
Ale stał się kolejny cud.
Zbiórka w dwóch fundacjach, kilka festynów w szkołach, apele w mediach - otworzyły ludzkie serca.
- Ja naprawdę nadal nie mogę wyjść z podziwu i nie wiem, jak wszystkim dziękować. W ciągu tych kilkunastu dni zebrałyśmy na operację i na transport karetką do Niemiec. To było coś niesamowitego, do końca życia będę ludziom wdzięczna - mówi wzruszona mama pacjentki.
W Berlinie pojawiły się 25 maja.
Następnego dnia, na godzinę 8, wyznaczono operację. - Pamiętaj, co mi obiecałaś. Dziś Dzień Matki, masz być silna i masz mi zrobić prezent, masz do mnie wrócić - mówiła, odprowadzając córkę na salę operacyjną.
Później było najdłuższe 4,5 godziny w jej życiu. Pamięta, gdy Martyna po wybudzeniu otworzyła oczy…
- Jest dobrze - wyszeptała i się uśmiechnęła. A Grażyna Kozyrska dostała najpiękniejszy prezent na Dzień Matki.
Operacja się udała, guz wycięto całkowicie.
Martyna dochodzi do siebie. Piękna dziewczyna, spoglądająca ze zdjęć z podróży autostopem po Europie, na razie jeszcze nie chce sobie robić zdjęć.
Jest w okresie rekonwalescencji, na diecie, powoli odrastają włosy, które wypadły po chemii. Ale czuje się dobrze, jest samodzielna, zniknął przykurcz dłoni. Już planuje powrót na studia.
8 lipca Martyna z mamą były na pierwszej konsultacji w Berlinie u profesora Vogela.
- Martyna dostała drugi lek wspomagający leczenie, jesteśmy dobrej myśli i wierzymy w jego skuteczność - mówi Grażyna Kozyrska.
Kolejna konsultacja za 6 tygodni.
Autor: Jacek Bombor