Jerzy Rudnicki pił, kradł i siedział w więzieniu. Teraz pomaga ludziom
Jerzy Rudnicki z Suwałk był złym człowiekiem. Pił, kradł i siedział w więzieniu. Ale kiedyś ujrzał... anioła i wszystko zmienił. Dziś modli się i pomaga ludziom.
Zmarnowałem pół życia - wyznaje wysoki mężczyzna z przyprószonymi siwizną włosami. - Stoczyłem się na dno. Robiłem podłe rzeczy, krzywdziłem ludzi. Nie miałem czasu założyć rodziny, ani podjąć pracy. Ale z drugiej strony, może to i dobrze. Gdybym miał posadę i dzieci, to nie mógłbym aż tak wiele pomagać ludziom. A taką misję dał mi Bóg.
Rudnicki przyznaje, że ludzie różnie go postrzegają. Jedni cenią to, co robi. Dziękują, chcą się rewanżować. Ale są i tacy, którzy pukają się w czoło. Traktują go jak wariata. - Ale mnie to nie przeszkadza - zapewnia. - Kiedyś też tak błądziłem.
Poszedł na dno
Jerzy Rudnicki ma prawie 58 lat. Mieszka sam, w centrum Suwałk. W czyściutkim, zadbanym lokalu na trzecim piętrze. Ściany są świeżo malowane, a podłogi wyłożone dywanami.
Komodę w salonie zajmują kolorowe różańce. Jest ich co najmniej dziesięć. Podobno wszystkie mają taką samą moc. Pan Jerzy mówi, że otrzymał je w prezencie od różnych ludzi. Za to, że niesie im pomoc.
Na ścianach wiszą wizerunki świętych, a pod nimi, na szafce, pełno porcelanowych aniołów, które podobno pomogły gospodarzowi wyrwać się z nałogu, oszukać przeznaczenie.
- Koledzy, z którymi piłem już dawno nie żyją - mówi ze smutkiem w oczach. - Ze mną byłoby tak samo.
Pochodzi ze Słupska, ale wychował się nad Czarną Hańczą. Rodzice przyjechali tu, gdy miał sześć, czy siedem lat. Za pracą. Wybór nie był przypadkowy. W tym czasie, w mieście otwierali fabrykę płyt wiórowych i potrzebowali siły roboczej. Do tego dawali pachnące farbą, bo w nowo wybudowanym domu mieszkania. Trudno się dziwić, że Rudniccy przyjęli tę ofertę.
- Ani ojciec, ani dziadek nie stronili od alkoholu - wspomina pan Jerzy. - Może dlatego i ja zacząłem wcześnie pić. Miałem dwanaście, góra trzynaście lat, gdy w czasie wakacji dziadek poczęstował mnie winem.
Posmakowało do tego stopnia, że przestał się uczyć. Mówi, że szkoda mu było czasu na chodzenie do szkoły. Lekcje były nudne, a nauczyciele czepliwi. Ciągle czegoś chcieli. Uznał więc, że lepsza będzie ulica, bo gwarantuje wolność. Kolegów nie musiał długo szukać. Stali za każdym rogiem, albo siedzieli niemal w każdej bramie na ul. Kościuszki. Pociągnęli go na dno. Upijał się z nimi do nieprzytomności, a później popadał w konflikty z prawem.
- Podobno kradłem, awanturowałem się, bo byłem strasznie porywczy. Podobno, bo nic nie pamiętałem, ale tak mówił prokurator - tłumaczy. - A sąd nie miał dla mnie litości.
Zerwał kontakt z rodzicami. Nie miał ochoty patrzeć na zapłakane oczy matki i wysłuchiwać próśb ojca, by zmienił podejście do życia. Był brudny, zarośnięty, nosił podarte ubrania. Spał na ulicy, albo w przydrożnych rowach. Stamtąd nie raz zabierała go karetka pogotowia. Lekarze stawiali go na nogi, a on zaczynał od początku.
Nie tylko pił, ale też palił. Po kilkadziesiąt papierosów każdego dnia. Gdy się kończyły, zbierał niedopałki na ulicy, czy w śmietnikach. A jeśli i ich brakowało, robił skręty. W papier, często gazetę zawijał liście z drzew. Tak oszukiwał nikotynowy głód. - Ciągle brakowało pieniędzy. Chodziliśmy od domu do domu i żebraliśmy - wspomina. - Opowiadaliśmy ludziom niestworzone, wymyślone na prędce historie. O tym, że spłonęły nam domy, albo że jesteśmy śmiertelnie chorzy. Najchętniej pomagali we wsiach. Ludzie są tam szczersi, a może bardziej naiwni. Dawali po kilka groszy, albo jedzenie. Najchętniej braliśmy w kawałku, bo można było odsprzedać.
Na ulicy, jak mówi, spędził ze dwadzieścia lat. Nie raz otarł się o śmierć. Pięciokrotnie był na leczeniu odwykowym, ale bez skutku. Nałóg był tak wielki, że uciekał ze szpitala. Dziś mówi, że terapie nic nie dają. Ludzie w nich uczestniczą, ale nie wiedzą po co. A tylko odpowiedź na to pytanie - po co mam wyzdrowieć - pozwala wygrać z chorobą. Wśród jego znajomych tylko trzy osoby - dwóch terapeutów i suwalski szklarz - wyszli na prostą. Pozostali wychodzą ze szpitala i zaraz tam wracają. Albo wychodzą i po kilku dniach ktoś znajduje ich ciała na melinach.
Rudnicki najpierw stracił matkę. Odeszła kilkanaście lat temu. O tym, że umarła dowiedział się z klepsydry na betonowym słupie, który pomagał mu utrzymać się na nogach. Przejął się? Może trochę, ale na pogrzeb nie poszedł. Wolał spotkać się z kumplami, by się napić.
- Dziś wiem, że było to podłe - dodaje. - Ale wtedy nic nie mogłem zrobić. Pociąg do alkoholu był silniejszy ode mnie. Nie miałem siły, by go pokonać. Musiałem czekać na cud.
Prowadziły go anioły
Zdarzył się dziesięć lat temu. Rudnicki mówi, że tego dnia tradycyjnie spotkał się z kolegami w melinie. Starym, opuszczonym domu niedaleko Biedronki. Biesiadował tam niemal cały dzień. Gdy butelki były puste, postanowił pójść w stronę domu.
- Nie wiem dlaczego, bo od lat omijałem go wielkim łukiem. Ale tego dnia ktoś mnie prowadził. Miałem wrażenie, że za rękę wziął mnie anioł - wspomina. - Czułem to, ale jeszcze wtedy nie wiedziałem, po co to robi.
Zrozumiał następnego dnia. Obudził się trzeźwy, a co ważniejsze nie miał ochoty na alkohol. Tak, jakby nigdy go nie spożywał.
- Miałem wrażenie, że ktoś dał mi nowe życie, kolejną szansę. Wymazał wszystko, co działo się do tej pory - dodaje pan Jerzy. - Stałem się innym człowiekiem. Jak to możliwe? Sądzę, że wymodliła to moja matka. To była bardzo wierząca kobieta. A prośby matki mają wielką moc i Bóg zawsze je spełnia. Innego wytłumaczenia nie widzę.
Rudnicki miał świadomość, że przez lata był złym człowiekiem i wyrządził wielu ludziom krzywdę. Postanowił im to wynagrodzić. Ale ktoś mu podpowiadał, że słowa to za mało. Nie wystarczy przeprosić, trzeba działać. Naprawianie błędów rozpoczął od swoich sąsiadów, których nie raz zwymyślał. Teraz pukał od drzwi do drzwi i wyświadczał przysługi. Jakie? A to wyniósł śmieci, a to zrobił zakupy staruszce, albo pobiegł do apteki po lekarstwa, czy wytrzepał dywany. Jedni dziękowali, próbowali rewanżować się groszem, czy zaproszeniem na herbatkę. Ale byli też tacy, którzy na widok pana Jerzego pukali się w czoło. Traktowali go jak wariata.
- Gdyby nie żarliwa modlitwa, nie dałbym rady - mówi. - Na początku zajmowała mi pół dnia, albo i więcej. Leżałem krzyżem w kościele i odmawiałem różańce w domu. Walczyłem z demonami, które atakowały mnie z każdego kąta. Czasem skrywały się w byłych kumplach, którzy zapraszali mnie do wspólnej biesiady. A gdy mówiłem, że idę do kościoła, pluli mi w twarz. Pierwsze dni, a nawet miesiące były potwornie trudne. Ale wysiłek został nagrodzony. Któregoś dnia przyszła do mnie Matka Boska. To piękna, w długiej szacie kobieta. Stała w pokoju i uśmiechała się. Wiedziałem, że podoba jej się to, co robię.
Szuka jeszcze dziewięciu
Dwa lata temu pochował ojca. Wtedy rzucił się w wir pracy. Musiał, by spłacić jego długi. A później, by ufundować mu piękny pomnik. Taki z kamienia, jak na sąsiednich grobach. Pieniądze zbierał przez blisko rok. Jeździł na wieś, wynajmował się u gospodarzy. Pracował w polu, albo przy budowie. Ludzie chętnie go angażowali, bo ma dryg w rękach. Potrafi i mur wznieść, i tynki położyć. Tyle tylko, że nie zawsze wystarcza na to siły. - Jestem wrakiem człowieka - nie ukrywa. - Mam problemy z kręgosłupem i wiele innych schorzeń. To skutek wieloletniego pijaństwa.
Choć do kieliszka go już nie ciągnie, to wciąż się modli. Mówi, że winny jest to Bogu, który też prosi go czasem o pomoc. Niedawno w kościele, podczas nabożeństwa, usłyszał: czemu sam przychodzisz, a gdzie jest reszta?
Zrozumiał, że to nawiązanie do ewangelii i dziesięciu trędowatych, których Bóg uzdrowił. Poczuł się jednym z nich i postanowił, że przyprowadzi tych dziewięciu pozostałych. Jak to zrobić?
- Słowa nie mają większego znaczenia - przekonuje. - Trzeba ludziom pokazać, jak żyć. Działać i zachęcić do tego innych.
Na przykład, w pierwsze soboty miesiąca pan Jerzy uczestniczy w nocnych pielgrzymkach do Studzienicznej. To wyprawa wyłącznie dla panów. Pielgrzymi gromadzą się kwadrans przed północą przy suwalskiej konkatedrze, a stamtąd przez las wyruszają do Studzienicznej. Idą tak, by zdążyć na poranne nabożeństwo.
- Wielu już zachęciłem do tych wypraw - dodaje. - Są mi za to wdzięczni. Bóg pewnie też.
Bezdomnych zaprosi na wigilię
Żyje skromnie, z niewielkiej renty. Po opłaceniu rachunków pozostaje mu kilkaset złotych na jedzenie. Ale, jak mówi, niektórzy mają jeszcze gorzej. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Kilka domów dalej mieszka staruszek zmagający się od lat z chorobą nowotworową. Na lekarstwa i chleb pozostaje mu zaledwie sto złotych na miesiąc. Jest też matka samotnie wychowująca dzieci. Dostaje tylko zasiłek. Dla takich właśnie ludzi zaczął działać we wspólnocie, która otrzymuje dary z Holandii. Głównie ubrania, buty, ale też meble. Pan Jerzy rozdziela je wśród najbardziej potrzebujących. Jak trafia na ich trop? Przychodzą, telefonują, albo odkrywa ich sam. Po prostu puka do ich drzwi. Skąd wie, gdzie mieszkają, nie ma pojęcia. Żartuje, że do pomocy zatrudnia aniołów. To oni wskazują adresy.
- Biednych jest wielu - uważa pan Jerzy. - A jeszcze więcej samotnych, którzy potrzebują wsparcia.
Pomaga im, jak potrafi. Z trudem poruszającemu się staruszkowi z ul. Kościuszki od dwóch lat nosi drewno. Dziadek mieszka na piętrze domu, a opał przechowuje w szopie. Nie byłby w stanie wnieść go na górę. Samotnej kobiecie niedawno pomógł wnieść meble, a inwalidzie zrobił zakupy.
- Nikomu nie odmawiam - zapewnia.
Pochyla się też nad bezdomnymi. W domu Rudnickiego mogą wziąć kąpiel, ubrać się i wypić gorącą herbatę, albo zjeść posiłek. Od lat zaprasza ich do siebie na wigilię. W tym roku też tak będzie.
- Nie wiem, ilu przyjdzie - dodaje rozmówca. - Ale zrobię kolację i będę czekał. A później razem pójdziemy na pasterkę.
Kto fałszuje, ten modli się mocniej
Suwalczanin żartuje, że na stare lata odkrył w sobie talenty. Chętnie robi wyklejanki, takie ze skóry. Uczą pokory i cierpliwości, a tej Rudnickiemu nie brakuje.
- Nie wiem, jak to się stało, ale zupełnie się nie denerwuję - dodaje. - Aż dziw bierze, bo kiedyś byłem strasznym raptusem.
W wolnej chwili gra także w teatrze, który działa przy Środowiskowym Domu Samopomocy w Suwałkach. Grupa prezentowała już różne spektakle. Ostatni „Pijane zakupy”, w którym chwiejący się na nogach panowie próbują coś kupić, zachwycił widzów. - Zdolny jestem? - zastanawia się głośno. - Nie umiem śpiewać. Wprawdzie mówią, że kto fałszuje, ten trzy razy więcej się modli, ale wolę nie ryzykować. Ludzie pewnie wyszliby z kościoła.
Rudnicki mówi, że swojego życia nie musi planować. Robią to za niego anioły. Ale ma ciche marzenie. Chciałby kochać ludzi tak, jak kocha Bóg. Mocno i bezinteresownie.