Janusz Witowicz - ikona rzeszowskiej fotografii [ZDJĘCIA]
Rok temu, w Zaduszki, odszedł Janusz Witowicz, ikona rzeszowskiej fotografii. – Powstała wielka wyrwa – nie ma wątpliwości Michał Drozd, uczeń Janusza.
„Żyję fotografią cały czas. Żałuję każdego dnia, kiedy nie mam przy sobie aparatu i nie mam możliwości przyciśnięcia spustu migawki’ – mówił Janusz w lipcu 1993 r. w wywiadzie opublikowanym w „Nowinach”. Fotografia była dla niego czymś więcej niż pasją. Była jego życiem.
Uciekinier z Kresów
Janusz, rocznik 1937, urodził się w Tarnopolu. Na Kresach w latach 20. ub. wieku osiedlili się jego przodkowie pochodzący spod Rzeszowa. Ziemia była tam tania, więc Walenty Ślęzak, brat mamy Janusza – Anny, kupił spore połacie w Dmytrowie w powiecie radziechowskim, na północny wschód od Lwowa, i ściągnął rodzeństwo. Na Wschodzie Anna poznała Józefa Witowicza, ojca Janusza.
Rodzina wróciła pod Rzeszów w 1943 r. – Musieli uciekać przed napadem Ukraińców – opowiada Igor Witowicz, syn Janusza.
– Ojciec był wtedy niespełna 6-letnim dzieckiem, ale opowiadał mi o tym ze szczegółami. Jednej nocy dobrze się zabarykadowali i czekali, aż Ukraińcy odejdą. Nie czekali do następnej, tylko wsiedli na furmanki i przyjechali do Malawy. Pewnie dzięki temu uniknęli śmierci.
Pewnie dlatego Janusz, jak zauważa Marek Pękala, dziennikarz i literat, który pracował z nim w redakcjach tygodnika „San” i „Nowin”, Janusz nie tęsknił za Kresami i był bardzo wyczulony na kwestię stosunków polsko-ukraińskich.
Jak zaznacza Igor, pierwsze fotograficzne próby ojca, wespół z kolegami, miały miejsce, gdy Janusz był jeszcze młodym chłopakiem. Ale prawdziwa przygoda z fotografią zaczęła się podczas studiów na Politechnice Warszawskiej. Jak wspomina Magdalena Rabizo-Birek z URz w katalogu wystawy „Witowiczowie” (Galeria Fotografii Miasta Rzeszowa, rok 2019), Janusz opowiadał jej, że jego wtajemniczeniem w fotografię była obejrzana wtedy w warszawskiej Zachęcie monumentalna wystawa „Rodzina ludzka” Edwarda Steichena. Przedstawiała ona blaski i cienie życia codziennego ludzi w różnych zakątkach globu w pierwszej połowie XX wieku. Ten temat stanie się bliski również Januszowi.
Poetycki rodzaj reportażu
Janusz zaczynał fotografowanie na długo przed erą fotografii cyfrowej, kiedy jeszcze obrazy utrwalało się na kliszy światłoczułej. Zdjęcia wywoływał w ciemni urządzonej – ku rozpaczy żony Danuty – w łazience ich rzeszowskiego mieszkania. Januszowi pozostały po tym dłonie, a zwłaszcza paznokcie, zdeformowane od środków chemicznych używanych do wywoływania zdjęć.
Witowicz był wszechstronny zarówno pod względem używanych technik (ich opis pozostawiam fachowcom; tu napiszę jedynie, że był arcymistrzem tonowania i pseudosolaryzacji), jak również podejmowanych tematów.
Igor przywołuje wydaną w 1993 r. tekę „Rzeszów”, w której ze znanych rzeszowskich miejsc Janusz wyczarował techniką pseudosolaryzacji „bajkę o pałacach ze srebra i złota”, jak napisał na okładce Jerzy Lewczyński.
– To technika skomplikowana i pracochłonna, ale efekty są niesamowite. Pokazuje, czym jest magia fotografii – podkreśla syn Janusza. Sam Janusz we wspomnianym wywiadzie w „Nowinach” mówił, że efekty graficzne służą mu do osiągnięcia syntezy, dramaturgii, nastroju: „Oko ludzkie rejestruje wszystko, co znajduje się w zasięgu wzroku. Negatyw – również.
Fotografik musi bronić się przed tym natłokiem obrazów, musi umieć wybierać tylko to, co ważne”.
Michał Drozd podkreśla, że Janusz tworzył dzieła przemyślane i mistrzowsko operował skrótem, dzięki czemu styl jego artystycznej wypowiedzi przypomina czasami plakat. Witowiczowym klasykiem jest tu zdjęcie grupy manifestantów zrobione 11 listopada 1981 r.
A jednak w tym samym wywiadzie w „Nowinach” Janusz mówił, że z jednej strony pociąga go forma graficzna, nieraz na pograniczu abstrakcji, ale z drugiej – dokument, to co się dzieje w rzeczywistości.
– Janusz był przede wszystkim artystą fotografii, a dopiero na drugim planie fotoreporterem. Ale miał ten dar, że potrafił „złapać rzeczywistość na gorącym uczynku” – zauważa Marek Pękala.
To „łapanie rzeczywistości na gorącym uczynku”, poparte talentem jako Bożym darem, świetną techniką i dużą wiedzą na temat różnych nurtów fotograficznych, polegało na tym, że Janusz nawet sceny z życia codziennego fotografował inaczej niż inni. Także w z pozoru banalnych sytuacjach szukał ciekawych, wymownych czy dowcipnych momentów. – Dziś fotoreporter wpadnie na jakieś wydarzenie, zrobi dwa zdjęcia i ucieka, bo ma następne zlecenie. Janusz potrafił wyczekać do końca i zawsze „ustrzelił” jakąś perełkę – podkreśla Michał Drozd. Ten gatunek, w którym Janusz łączył artystyczny kunszt z dokumentowaniem rzeczywistości Michał nazywa reportażem poetyckim.
– Dzięki Januszowi nauczyłem się pokory wobec fotografii – podkreśla Marek Pękala. – Wydawało mi się, że ja, który pracuję „w słowie”, dzięki słowu zdobyłem koronę poznawania świata. W zetknięciu z jego pracami zobaczyłem, że fotografia potrafi pokazać świat w sposób o wiele głębszy niż słowo, a na pewno inny.
Igor uważa, że do historii fotografii – bardziej niż kreacyjne zabawy – przejdą w pierwszej kolejności zdjęcia dokumentalne, na których Janusz zarejestrował powstanie i działalność „Solidarności” w regionie rzeszowskim i przemiany z przełomu lat 80. i 90. Faktem jest, o czym wspomina Michał Drozd, że Janusz zachęcał młodych adeptów fotografii, z którymi w latach 1987-1991 prowadził zajęcia w ramach grupy „Agat” w klubie studenckim „Plus” w Rzeszowie (Michał był uczestnikiem tych zajęć), by dokumentowali zachodzące przemiany społeczne. – Janusz uświadomił nam wtedy, jak ważną rolę pełni dokument fotograficzny – podkreśla Michał.
Nie potrzebował „trzeciego oka”
Mówiono o Januszu, że ma „trzecie oko”, bo widział przez obiektyw aparatu więcej niż inni.
– Nie miał trzeciego oka – śmieje się Igor. – Miał dwa, a później tylko jedno, bo drugie stracił w wyniku jaskry. Ale to jedno wystarczyło mu, żeby uchwycić ten właściwy moment. Miał intuicję fotograficzną podobną do chirurgicznej, jaką posiadał prof. Rafał Wilczur ze „Znachora”.
Nie nazywał siebie portrecistą, choć robił znakomite portrety. – Dziś przez portret rozumie się często popiersie. Janusz zrobił wiele genialnych zdjęć sytuacyjnych ludzi i w tym sensie jest portrecistą. Czym są bowiem słynni „Gołębiarze”, jak nie portretami hodowców gołębi? – przekonuje Michał Drozd.
W ostatnich latach Janusz skupił się na fotografowaniu ptaków, co zdziwiło wielu miłośników jego twórczości. To zdziwienie dziwi z kolei Igora: – To była też forma reportażu. Fotografowanie przyrody ożywionej jest bardzo trudnym rodzajem fotografii. Wiem, ile to kosztuje wysiłku, czasu, cierpliwości.
Dla Michała Drozda fotografowanie ptaków było dla Janusza formą poszukiwania spokoju po różnych doświadczeniach życiowych, a zwłaszcza po śmierci żony Danuty, z której odejściem w 2010 r. do końca życia nie potrafił się pogodzić. Michał zwraca uwagę, że nawet ptaki Janusz fotografował po swojemu, nie przejmując się trendami obecnymi w albumach ornitologicznych. Zresztą uwielbiał ptaki, miał na ich temat ogromną wiedzę.
A kiedy w ostatnich miesiącach życia ze względu na problemy z chodzeniem niemal nie opuszczał domu, fotografował z okna. Te zdjęcia, które udostępniał na swoim facebookowym profilu, to poruszające świadectwo jego izolacji w pandemicznym czasie.
Uwielbiał góry. W Tatrach spędzał niemal każdy urlop. Przywoził stamtąd zdjęcia, które pokazywały ich dostojeństwo i magię. We wrześniu 1997 r. opublikowaliśmy w „Nowinach” jego fotoreportaż „Oddech Tatr”. Marek Pękala, który opatrzył zdjęcia Janusza swoimi podpisami, nazywa to jego dzieło artystycznym wydarzeniem.
W Rzeszowie stał się z miejsca rozpoznawalną postacią – wielu ludzi do dziś kojarzy brodacza z torbą ze sprzętem fotograficznym, poruszającego się po mieście na rowerze. Rower, na który wsiadł z przyczyn zdrowotnych, również stał się jego pasją. Pewnie wielu Czytelników „Nowin” pamięta rowerowe wyprawy, które przez lata organizował pod patronatem naszej gazety i firmy Rojax.
Xxx
Był abnegatem. Nie przywiązywał wagi do wyglądu zewnętrznego, ani nie potrafił zatroszczyć się o swoje interesy. Pewnie dlatego nie pozostawił uporządkowanego archiwum negatywów, które teraz próbują ogarnąć jego synowie.
Był człowiekiem „kanciastym”, często reagował bardzo impulsywnie, zwłaszcza gdy chodziło o politykę. Potrafił zwymyślać od lewaków tych, którzy nie podzielali jego poglądów. Michał Drozd zaznacza jednak: – Janusz nie był więźniem polityki. Był patriotą, prawicowcem w najlepszym tego słowa znaczeniu.
– Odkąd pamiętam, w domu były obecne Radio Wolna Europa i literatura drugoobiegowa. Dzięki ojcu jako pierwszy w klasie dowiedziałem się o Katyniu – wspomina Igor. – Zawsze też bronił Kościoła, chociaż nie był dewotem. W głębi duszy był człowiekiem wierzącym, natomiast specjalnie się z tym nie afiszował.
„Kanciaste” było także poczucie humoru Janusza: nieco sarkastyczne, trochę w stylu brytyjskim. Ale Marek Pękala uważa, że gdyby nie ta „kanciastość”, nie byłoby jego sztuki.
Świetnie pracował z młodymi fotografami w grupie „Agat”.
– To nie był szablonowy pan instruktor – przekonuje Michał Drozd. – Dzięki niemu ominęła mnie edukacja na studiach fotograficznych, podczas których dałbym z siebie zrobić zmanierowanego artystę. Janusz oszczędził tego mnie i kolegom. To był bezpośredni kontakt z Mistrzem – podkreśla. I zwraca uwagę, jak Janusz traktował Igora, który również uczęszczał na zajęcia w klubie „Plus”: – Nie faworyzował go. To nas traktował jak Igora – jak synów.
Janusz do początków lat 90. nie miał stałego zatrudnienia, dom utrzymywała żona, nauczycielka. Miał wtedy wiele czasu dla synów, których zabierał na wycieczki rowerowe po okolicy, podczas których fotografowali otaczający ich świat. Igor: – Było różnie, na szczęście przeważają dobre wspomnienia. Jeżeli weźmie się pod uwagę liczbę wycieczek rowerowych, wspólnych wyjść na fotografowanie, to myślę, że mało kto miał takie dzieciństwo i młodość jak my.
Janusz odszedł 2 listopada 2021 r. W grudniu ukończyłby 84 lata…