Jakub Szydłowski: Grunt to pozostać dzieckiem

Czytaj dalej
Fot. Wojciech Wojtkielewicz
Jerzy Doroszkiewicz

Jakub Szydłowski: Grunt to pozostać dzieckiem

Jerzy Doroszkiewicz

Jakub Szydłowski, znakomity aktor musicalowy, to także utalentowany reżyser. Na małej scenie opery podlaskiej publiczność podbija jego autorska bajka muzyczna „Księga dżungli”.

Panie reżyserze, dawno nie widziałem twórcy z takim poświęceniem grającego według własnego scenariusza, z obsikiwaniem (rzecz jasna symbolicznym) widzów (przynajmniej jednego) włącznie. Skoro już mnie Pan naznaczył, musi Pan powiedzieć, czy studiował Pan zachowanie wilków?

Jakub Szydłowski: W pewnym sensie tak. Od dziecka uwielbiam oglądać filmy przyrodnicze. Cały język ciała wilków, to jak i dlaczego warczą na siebie, kim jest samiec alfa, to wszystko zawsze mnie interesowało. Jestem też miłośnikiem książki Jacka Londona „Biały Kieł”. Tam jest wspaniale opisane, jak funkcjonują wilki, jak sygnalizują swoje zachowania.

To także współpraca w stadzie?

Jest wataha, której przewodzi czasem wilk, czasem wilczyca i są zasady, których wszystkie wilki muszą przestrzegać. I to wszystko przełożyłem w scenariuszu na ludzkie pojęcie honoru. W naszym spektaklu wilki są bardzo honorowe, nieprzekupne, ale też trochę naiwne, bo nie knują, nie spiskują.

Rozumiem, że działał Pan w porozumieniu z choreografką Agnieszką Brańską?

Powiedziałbym nawet odwrotnie (śmiech), że Agnieszka Brańska działała w porozumieniu ze mną. Wspólnie analizowaliśmy wilcze zwyczaje, żeby przełożyć je na język choreografii. Nie udajemy wilków jeden do jednego, tylko przekładamy to na taniec. Mnie wpadł w oko i ucho nowozelandzki śpiew-taniec haka. Często tańczą go rugbyści przed meczami. Takim tańcem ostrzegają przeciwnika i straszą przed walką. Przełożyliśmy go na taniec wilków.

Mam wrażenie, że ta cała „Księga dżungli” to była potrzebna przede wszystkim po to, by był pretekst do przeniesienia widzów do baśniowego świata?

Uwielbiałem tę książkę, kiedy byłem dzieckiem. Mama mi ją czytała, kiedy jeszcze sam nie umiałem. Bardzo przeżywałem przygody Mowgliego. Po latach, kiedy ktoś mnie zapytał, czy mógłbym napisać jakąś bajkę muzyczną, pomyślałem, że przedstawienie oparte na „Księdze dżungli” byłoby bardzo wciągające i żywiołowe. Byłoby w nim sporo miejsca dla poruszenia różnorodnych zagadnień i dużo pola do popisu w kwestii kostiumów, choreografii i piosenek.

Bo Pan lubi takie baśniowe światy, z barwną scenografią.

To moja zasada. Scenografia musi być taka, żeby każde dziecko pomyślało: ojeju, chcę tam być! Muszę w to wejść, chcę tego dotknąć. Na tej zasadzie w innej mojej bajce „Adonis ma gościa” pojawia się równoważnia. Każde dziecko pomyśli - ale się można pobujać, ale super zabawa. Dlaczego w „Księdze dżungli” miejscem akcji jest budowa, która rozrasta się do dżungli? W dzieciństwie mieszkałem na typowym osiedlu w Szczecinie. Nie było placów zabaw, boiska były zniszczone, to chodziliśmy się bawić na budowę. To nie było bezpieczne, ale nikt się tym wtedy nie przejmował. Dla mnie świat najlepszej zabawy z dzieciństwa to opuszczony plac budowy.

W takiej dżungli można zebrać niezłą menażerię…

Szedłem za książką, przekładając to wszystko na świat ludzi. Jest bardzo dobrze napisana.

Czy to Pan inspirował Dorotę Sabak do projektowania kostiumów, czy sama zaproponowała te etniczne printy na łapach wilków?

Przyznam się, że pomysł z tatuażami był mój. Miał nawiązywać właśnie do nowozelandzkiej haki. Dorota miała świetny pomysł, żeby uszyć kombinezony bazowe, na które dokładamy kolejne kostiumy, dlatego przebiórki w czasie spektaklu są szybsze. Tatuaże printy są myślą przewodnią każdego zwierzęcia.

Świetnie wyglądają stroje małp, jest też miś!

Postać misia z Podhala to kolejna fascynacja z dzieciństwa. Napisałem mu teksty gwarą góralską. Podpowiadałem Dorocie, że chciałbym, by małpy trochę przypominały sportowców, ale motywy etniczne to jej pomysł i zrobiła to znakomicie.

Te symbole doskonale odczytują dzieci - jak się do nich trafia?

Grunt to pozostać dzieckiem. Ja się nie zestarzałem. Ciągle jestem na bieżąco. Wszystko co tworzę, robię dla dzieciaków. Jedyne nad czym się głowię, to żeby przy okazji bawili się też dorośli. Nawet moja córka zapytała mnie kiedyś po wyjściu z przedszkola - dlaczego wszyscy tatusiowie są tacy dorośli, a ty cały czas jesteś takim dużym dzieckiem i cały czas się z nami bawisz? Z ubolewaniem stwierdzam, że czasem muszę jednak pozostać odpowiedzialnym tatą i to są te momenty, kiedy trzeba być jednak dorosłym.

Spektakl zaczyna się od całkiem zwyczajnego życia?

Pierwszą scenę w spektaklu wziąłem z życia mojego syna Jasia. Kiedyś była w domu awantura mamy z tatą i Janek, choć był bardzo mały, ale już świadomy pewnych rzeczy oświadczył, że zadzwoni na policję i nas zamkną do poprawczaka, jeżeli nie przestaniemy się kłócić.

Mocna scena!

Kiedy ją napisałem, sam przeszedłem swego rodzaju katharsis.

Po raz pierwszy tekst „Księgi dżungli” usłyszeli widzowie w 2016 roku - ile czasu zajęło Panu stworzenie scenariusza, kiedy Pan zaczął?

Od pierwszego przyłożenia ołówka do kartki do ostatecznej wersji trwało to rok. Ale kluczowe sceny i piosenki powstały w dwa miesiące. Miałem na to czas podczas wakacji na wsi. Może dookoła nie było wilków, ale były jakieś kurki, krówki i dziki - to też pomagało.

W bajce są świetne odniesienia do współczesności - ot choćby niesławna scena z wkładaniem kosza na głowę nauczycielowi, została przetworzona w nieśmieszne małpie figle.

Musiałem wymyślić, jak miejskie małpy - nastolatki mogłyby dręczyć na boisku innego dzieciaka (śmiech). Mogłyby rzucać w niego piłką, ale wiem, że dla aktora to nie byłoby przyjemne. To pomyślałem, że mógłby się czymś zasłonić i w tym celu posłużyłem się koszem. Tak powstają niektóre sceny. Po to też są próby. Ważne jest to, żebym jako reżyser wiedział, co chcę osiągnąć i w jakim kierunku zmierzam.

Są też żarty z niezdrowego jedzenia!

Żarty powstają oczywiście również na etapie pisania scenariusza. Chociaż wtedy nie myślę, jak to będzie inscenizowane, tylko o czym chcę opowiedzieć. Jako autor bawię się warstwą językową i czekam co z tym zrobię jako reżyser.

Do takiego świata trafia chłopak, nazywany przez mamę Żabcią - mimo to ma całkiem twardy kręgosłup moralny. Czy to jest taka podpowiedź, że dzieciaki czasem są mądrzejsze, ba, bardziej moralne niż starsi?

Myślę, że w ogóle są bardziej moralne (śmiech), bo jeszcze nie wiedzą, że można jedno mówić, a co innego robić. Tego uczą się dopiero od nas - dorosłych. Niestety, często rodzice nie zdają sobie nawet sprawy, że tak się dzieje. To kwintesencja mojego spektaklu! Rodzice, spójrzcie na siebie. Bądźcie konsekwentni i uczciwi wobec swoich pociech. Dzieci są zawsze przy was. Mowgli śpiewa w ostatniej piosence - „ja to wszystko widzę”.

Pana Mowgli nie daje sobie w kaszę dmuchać, stawia czoło przeciwnościom…

To jest w końcu „Księga dżungli”. Pomijając wszystkie małe zmiany i liczne uwspółcześnienia, wynikające z interpretacji reżyserskiej, starałem się bardzo wiernie trzymać książki. Ale to, że spektakl nie kończy się tak jak w oryginale, było celowym zabiegiem. Dlatego główny bohater na końcu mówi: „Chcecie wiedzieć jak to się skończyło? Przeczytajcie książkę!”

Pamiętam casting do tej roli - Pan był pełen energii, fantastycznie dopingował dzieciaki do otworzenia się, ujawnienia swojej ekspresji - o to chodziło?

Chodziło o to, żeby złamać taką barierę, że jakiś dziwny pan wymaga od nich jakiegoś udawania. Żeby zobaczyły, że ta ciężka praca nad sobą, może też być świetną zabawą. I zrozumiały na czym polega prawdziwy teatr. Tu nie ma miejsca na tak zwane występy. Liczy się prawda. A przy tym w pracy staram się być konsekwentny, podobnie jak powinni być rodzice. Wtedy z dzieckiem ma się uczciwsze i dzięki temu łatwiejsze relacje.

Jest Pan zadowolony ze swojego wyboru?

Mowgli to główna rola w tym spektaklu, praktycznie jest we wszystkich scenach. Każdy z czterech chłopców, których wybrałem w castingu był inny i z każdym inaczej pracowałem. Każdego inaczej trzeba było dopingować, dopilnować, rozwijać na innym polu. Jako reżyser musiałem się dostosować do czterech różnych osób, ale oczywiście każdy z nich ma te same obowiązki.

Widzowie mogą być zachwyceni efektami, choćby w scenie tańca inspirowanego góralszczyzną - misia i Mowgliego. Widziałem, jak Hanna Mocarska z każdym z chłopców ćwiczyła te hołubce - naprawdę ciężko pracowali. A w ogóle - skąd ten miś podhalański w dżungli? Jak z Podhala, to musi popijać?

Jakby był z Białegostoku też mógłby popijać (śmiech). Miś w książce Kiplinga też nie jest taką różową postacią. Chociaż jest nauczycielem, to też ma jakieś swoje przywary. Pomyślałem, że w świecie dorosłych to popijanie jest taką przywarą, którą dzieci często muszą oglądać w mniejszej, lub niestety większej skali. Teatr to miejsce, w którym można albo nawet trzeba o tym opowiadać. Nasz miś Baluś śpiewa, że przez ten miodek stracił ukochane góry i swoje miejsce na świecie. Mowgli przekonuje go, że miodek to nie wszystko, że ma swoje obyczaje, swoją kulturę, swoich bliskich. Nie musi tylko popijać. I bez tego jest ulubieńcem dzieci. To delikatne ujęcie tematu, ale chyba ciekawe.

Te Tatry to trochę takie zaskoczenie!

I bardzo dobrze! Wcześniej reżyserowałem „Brzydkiego kaczorka” i on dział się tutaj, na Podlasiu. Reżyserując „Księgę dżungli” pomyślałem sobie, że skoro to się już sprawdziło - niech jeden bohater będzie od nas. Niektórzy dorośli tego „nie kupują”. A ja mówię: „dobrze, jesteś dorosły, kurczowo trzymasz się logiki, ale dzieci nie mają z tym żadnego problemu!” Teatr jest miejscem, gdzie możemy się bawić tekstem, interpretować tak, jak nam przyjdzie do głowy pod warunkiem, że konsekwentnie będziemy się trzymać opowiadanej historii.

W piosenkach pojawiają się różne style muzyczne - od techno do rock and rolla w klimacie Presleya

Ponieważ jesteśmy w dżungli miejskiej, to tak jak w mieście, każdy tam słucha innej muzyki, każdy jest z innej bajki i tego się trzymamy.

Pan sam na scenie jako kulawy, ale szczwany tygrys, przypomina, że władzy się łatwo nie oddaje…

Nie ukrywam, że już jako dorosły czasem podglądam świat tych, którzy nami rządzą i widać, jak bardzo nie lubią oddawać władzy i jak ważne jest, żeby kogoś przestraszyć, trochę zmanipulować rzeczywistość. Tygrys jest idealnym odwzorowaniem takiego polityka.

To powinność artysty - przypominać widzom, że demokracja to przywilej do zmiany, wyboru?

Nie ma takiej zasady, że artysta musi akurat o tym przypominać. Ale jeżeli jest mowa o obsesji władzy, a u Kiplinga jest o tym mowa, proszę mi wierzyć przeczytałem ją przy pracy nad scenariuszem kilka razy, to zdanie musiało paść. A że idealnie pasuje do naszej obecnej rzeczywistości...

Pana wąż to oślizgły typ, zapatrzony w siebie, w dodatku szukający poklasku u innych, ale też trochę taki internetowy trendsetter?

To wszystko prawda. Moim zdaniem trochę się zagubił w tych swoich trendach, w zapatrzeniu w siebie. I musi zrozumieć, że opinie innych o nas, nie zawsze muszą odzwierciedlać prawdę.

Z tym internetem w ogóle chyba mamy problem. Z jednej strony niebywale ułatwia komunikację, ale z drugiej rozleniwia. Przecież Mowgli-Żaba nie chce czytać książek, bo ma w sieci dowolne światy na jedno kliknięcie - do czego to zmierza? Znajdą się pewnie i ludzie, którzy stwierdzą, że nie chce im się iść na bajkę do opery, woleliby obejrzeć spektakl przez internet - i co wtedy? Tylko czy ktoś ich obsika w czasie takiej transmisji, połaskocze, zajrzy głęboko w oczy?

Nie tylko dlatego, że można kogoś obsikać, pogilgotać i przebiec między widzami. Przede wszystkim, kiedy patrzymy na żywego człowieka i odczuwamy prawdziwe emocje, to dzieje się coś magicznego. Jesteśmy świadkami siły teatru i wierzę, że żadna telewizja, żadne 3D, czy projekcje nie są w stanie tego zastąpić. To jest prawdziwe.

Zakończenie pana „Księgi dżungli” jest dość niejednoznaczne - Mowgli chce wrócić do rodziców, bo zaczyna rozumieć, że nie pasuje do świata zwierząt - wszystkim przeszkadza, kłócą się przez niego - czy to apel do rodziców - bądźcie bardziej uważni, nie traktujcie dzieci przedmiotowo?

Mowgli po prostu dostrzega w tych wszystkich zwierzętach dorosłych. Podobnie jak w „Alicji w krainie czarów” - tam są karty, a ja użyłem do tego dorosłych. On rozumie, że nie sposób od tego uciec. Jego ucieczka z domu nic nie dała, bo zawsze trzeba będzie się w końcu zmierzyć z prawdziwym życiem. Rozwiązaniem może być rozmowa. Nie tylko pomoże Mowgliemu, ale też jego rodzicom.

Tych apeli w Pana scenariuszu jest więcej. Fantastycznie objawia się czarna pantera, która choć sprytna i odważna, chce wyznaczać granice, nie każdemu pozwoli się dotykać. Skąd pomysł akurat na tę piosenkę, chyba ją Pan napisał na długo przed akcją #metoo?

Na początku nie było tej piosenki. Jedna z aktorek opowiadała o smutnym zdarzeniu w jej rodzinie, o krewnym, który niestety zbytnio spoufalał się z dziećmi i pomyślałem, że to potrzebny temat, ale wymagający delikatności. Inspiracją była książka, którą kupiłem mojej córce, kiedy miała pięć, czy sześć lat. Zaskoczyła mnie reakcja jej babci. Powiedziała, że zdecydowanie nie powinna jej czytać. Książka miała tytuł „Moje ciało należy do mnie”. Nie była o molestowaniu, ale o tym że dziecko ma prawo do swojej prywatności i jeżeli jakaś obśliniona ciocia ma ochotę ją całować, to - wbrew pozorom - dziecko ma prawo powiedzieć, że nie ma na to ochoty. Trudno, niech się ciotka obrazi, każde dziecko jest niezależnym bytem. Ma swoje prawa i trzeba to szanować!

Jak powstała część muzyczna bajki? Podrzucił Pan gotowe teksty piosenek i poprosił o nuty Jakuba Lubowicza?

Najpierw piszę teksty piosenek i proponuję mu charakter muzyczny utworu. Darzymy się wzajemnym zaufaniem, także kiedy coś zmienia, ja szanuję jego zdanie. Ale zwykle komponuje według moich wskazówek.

Niedawno zachwycił Pan melomanów „Doktorem Żywago”. Ta produkcja to moim zdaniem do tej pory największe osiągnięcie białostockiej opery jako instytucji kultury. Bo to jednak musical, ale za to od a do zet przygotowany na naszą scenę z Pana reżyserią. Myśli Pan, że inne teatry muzyczne czy operowe mogą się pokusić o wystawienie tego musicalu, czy mamy w Białymstoku unikat?

To z pewnością unikatowa produkcja. Mój pomysł na inscenizację był dostosowany do specyficznych warunków artystycznych i technicznych tego teatru. Nie wiem czy to jedyny taki teatr w Europie, ale na pewno w Polsce. Żaden inny teatr w kraju nie mógłby tego zrobić w taki sposób. Oczywiście piękno teatru polega też na tym, że kolejne wystawienie „Doktora Żywago” mogłoby nas zachwycić w inny sposób i czego innego nauczyć.

Chciałby Pan coś jeszcze w Białymstoku wyreżyserować?

Oczywiście. Jest dużo takich tytułów. Do tej pory miałem okazję sam siebie zaskakiwać i odnajdywać w najróżniejszej tematyce: „Proces”, „Doktor Żywago”, „Madagaskar”, „Rent” , „Cyrano” liczne bajki muzyczne i koncerty. Cierpliwie czekam na kolejne propozycje.

Co to mogłoby być?

Do tej pory na deskach opery gościły musicale o poważnej tematyce: „Upiór w operze”, „Skrzypek na dachu”, „Korczak”. Może dobrze byłoby zrobić musical bardziej zabawny, lżejszy, żeby pokazać mieszkańcom Białegostoku, że musical może być po prostu świetną rozrywką. Skoro na kameralnej scenie opery potrafię rozbawić widza, to na dużej, gdybym miał wybór - dzisiaj pokusiłbym się o duży musical komediowy.

Jerzy Doroszkiewicz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.