Był rabunek instytucjonalny - z rozkazu Hansa Franka czy SS. Ale była też zwykła, powszechna grabież dokonywana przez żołnierzy, esesmanów czy nawet cywilów
Profesor Wacław Leszczyński, wybitny polski badacz, twórca tzw. wrocławskiej szkoły skrobiowej, kiedy wybuchła II wojna światowa, miał trzy lata. Przed powstaniem warszawskim z miasta jego i brata wywiozła babcia - do Milanówka. Mama, łączniczka Komendy Głównej Armii Krajowej, po aresztowaniu przez gestapo była w Auschwitz.
Wyjechaliśmy z Warszawy na kanikułę, jak skończył się rok szkolny, bo uczyłem się na tajnych kompletach. Babcia wierzyła w znaki. I któregoś razu zobaczyła nad Milanówkiem samolot. Maszyna zostawiła na niebie białą smugę, która ułożyła się w kształt koła. I babcia uznała, że to jest znak, że mamy w tym Milanówku zostać. 31 lipca 1944 r. pojechała do Warszawy. Przywiozła różne rzeczy, w tym nasze zimowe ubrania. Dziadek został w Warszawie, chciał zresztą, byśmy tam byli wszyscy razem... Jak wybuchło powstanie, uciekł z Chłodnej do ciotki na Focha. Tam Niemcy wypędzili 178 mężczyzn i chłopców i wszystkich rozstrzelali. Gdybyśmy byli z dziadkiem, tobym dzisiaj z panią nie rozmawiał. Ale z opowieści rodzinnych znam też historię, jak oficer Wehrmachtu okradł naszą cioteczną babkę. W czasie powstania oczywiście
- profesor siedzi wyprostowany na krześle jak struna. Zupełnie jakby się go czas nie imał. Po głębszym oddechu zaczyna opowiadać:
„To była jedna z wielu piwnic w ogarniętej powstaniem stolicy. W strachu, niepewni tego, czy ocaleją, na workach, skrzynkach, krzesłach siedzieli lokatorzy kamienicy. Kiedy nagle otworzyły się drzwi piwnicy i stanął w nich niemiecki oficer, wszystkich sparaliżowało.
Cioteczna babka siedziała na skrzynce czy jakimś krześle. Elegancka warszawianka, na kolanach trzymała elegancką, choć pewnie nieco sfatygowaną torebkę. Ten oficer podszedł do niej. Wyjął torebkę z rąk, otworzył i zaczął przeglądać zawartość. W środku była oczywiście biżuteria, którą babka schowała na czarną godzinę. Niemiec wyciągał kolejno precjoza. Łańcuszki, pierścionki, bransoletki. Rodzinne pamiątki przekazywane z pokolenia na pokolenie. Nad każdą z tych rzeczy kiwał głową, cmokał »schön, schön«, po czym wkładał do kieszeni munduru. I na oczach kilkunastu ludzi okradł moją cioteczną babkę z rodzinnych pamiątek”.
Tragiczną kartą w historii polskiej nauki była „Sonderaktion” w lipcu 1941 r. we Lwowie - Niemcy po zajęciu miasta, wraz z Ukraińcami, aresztowali polskich profesorów i zamordowali ich na Wzgórzach Wuleckich. Jednym z pierwszych aresztowanych był prof. Kazimierz Bartel, świetny matematyk, były premier Rzeczypospolitej, który w swojej willi zgromadził pokaźną kolekcję antyków, obrazów, mebli i sreber. Padły łupem gestapowców, którzy po niego przyszli, a którym pomagał Holender Pieter Nikolaas Menten polujący też na co cenniejsze trofea w Krakowie.
Tomasz Maria Cieszyński, syn zamordowanego prof. Antoniego Cieszyńskiego, kierownika Zakładu Stomatologii Uniwersytetu Jana Kazimierza, obrońcy Lwowa w 1918 r., zeznawał po wojnie, opisując zachowanie Niemców, którzy przyszli po jego ojca:
Oficer ten przeszukał szafę, (…) wyjął z niej kasetkę zawierającą złoto dentystyczne i złote monety. (…) Obydwaj oficerowie z pośpiechem ładowali do swoich kieszeni złote monety oraz pudełka i próbówki ze złotem. (…) Kiedy spostrzegli się, że ojciec, matka i ja patrzymy na nich z wyrazem niesmaku i pogardy, twarz gestapowca (…) zaczerwieniła się.
W styczniu 2017 r. media w Polsce przyniosły sensacyjną informację - wnuk niemieckiego oficera, który w 1940 r. stacjonował w pałacyku myśliwskim prezydenta RP w Spale, zdecydował się oddać to, co ukradł jego dziadek.
Tak po kilku miesiącach do kraju wrócił namalowany na przełomie lat 20. i 30. ubiegłego stulecia obraz Franciszka Mrażka „Na przypiecku” - przedstawiający kobietę przygotowującą posiłek, której towarzyszy dziecko siedzące na przypiecku. Wnuk oficera, najpewniej Bawarczyka, przekazał też skany fotografii żołnierzy niemieckich rezydujących w Spale, przedstawiające grabione dzieła sztuki. Analiza przedwojennych zdjęć pałacu jednoznacznie potwierdziła, że fotografie te wykonano w rezydencji w Spale. W trakcie uroczystości stronie polskiej wypożyczono również dwa albumy zawierające przeszło 700 zdjęć z okresu 1939-1941, które zostaną poddane badaniom naukowym. Podczas II wojny światowej w Spale mieściło się Naczelne Dowództwo Wojskowe „Wschód” (Ober-ost). W 1945 r. do miejscowości wkroczyła Armia Czerwona. Pałacyk myśliwski został obrabowany i całkowicie spalony, ale - jak widać - coś z niego ocalało...
W czasie wojny Niemcy kradli indywidualnie i systemowo. Wykorzystując okazje, które zapewne w ich przekonaniu same pchały się w ręce. I w wyższym celu, w oparciu o wewnętrzne instrukcje, które powstały po to, by łupami z Europy Środkowo-Wschodniej zasilić muzea niemieckie, a przy okazji i prywatne kolekcje takich tuzów jak choćby Hermann Göring.
Lynn H. Nicholas w książce „Grabież Europy”, opisującej politykę państwa nazistowskiego opartą na systemie kradzieży na terenach okupowanych, zamieściła wiele wspomnień z tamtego czasu. Wśród nich świadka grabieży w zajętej przez Niemców Warszawie: „Dzisiaj byłem świadkiem szczególnie dla mnie przykrej sceny. Przechodząc obok »Zachęty«, (...) zobaczyłem długi szereg ciężarówek. Robotnicy przesuwali po chodniku jakieś ciężkie przedmioty. Przez szeroko otwarte okna dostrzegłem złoty błysk ram obrazów. Chociaż wiedziałem, że to bardzo niemądre z mojej strony, podszedłem bliżej, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wyrzucano coś przez okno, coś, co w jasnym blasku słońca zabłysło wszystkimi kolorami tęczy. Te strzępy i kawałki były obrazami, a tuż przede mną upadła moja ukochana »Barbara Radziwiłłówna«. Robotnicy apatycznie podnosili te skarby polskiej sztuki i wrzucali je na czekające ciężarówki. Zaraz potem samochody odjechały w nieznanym kierunku. (...) Miałem uczucie, jakbym się przyglądał, jak mordują starych przyjaciół”.
Niemcy, wkraczając do Polski, mieli cały plan grabieży. W połowie września 1939 r. wysłali zdemontowany ołtarz Wita Stwosza z krakowskiej bazyliki Mariackiej, a jeden z oficerów odpowiedzialnych za ten szczególny transport narzekał: „Przetransportowanie rzeźb Wita Stwosza okazuje się dość trudne. Ruchy wojsk poważnie to utrudniają (...). Skrzynie z katedry w Sandomierzu są duże. Cztery z nich ważą osiemset kilogramów każda. Ze względu na złe warunki na drogach musieliśmy jechać bez przyczepy, a ze względów bezpieczeństwa tylko za dnia”.
W listopadzie 1939 r. władze niemieckie wydały dekrety legalizujące konfiskatę własności obywateli i państwa polskiego. Ukrywanie dzieł najpierw karano więzieniem, a potem - zesłaniem do obozu koncentracyjnego.
Drenowano też gospodarkę okupowanych krajów - tworząc system, dzięki któremu za wojnę płacili nie Niemcy, ale ci, których armia Hitlera podbiła. Jak tłumaczył kilka lat temu niemiecki historyk Götz Aly w rozmowie z Adamem Tycnerem, władze okupacyjne sprawdzały, ile wynosił ostatni budżet zajętego kraju i dokładnie tyle zabierały na utrzymanie wojska. Z tych pieniędzy Niemcy wypłacali żołnierzom żołd, kupowali żywność, sprzęt, benzynę i wszystko, co było potrzebne do prowadzenia wojny. Przykłady? Lazarety dla niemieckich żołnierzy rannych na froncie wschodnim zlokalizowano w Generalnej Guberni i utrzymywano za złotówki z podatków zebranych od Polaków. Za Wał Atlantycki zapłacili Francuzi, a na benzynę do samolotów, które startowały z belgijskich lotnisk, by bombardować Anglię, pieniądze musieli dać Belgowie.
Kolejne dekrety władz okupacyjnych regulowały zabór niemalże wszystkiego, włącznie z dzwonami kościelnymi - 4 sierpnia 1941 r. rząd Generalnej Guberni wydał zarządzenie o rekwizycji dzwonów, motywując to koniecznością wytężenia wszystkich sił w walce z bolszewizmem. Jak pisze Małgorzata Karkocha z Uniwersytetu Łódzkiego, wszelkie dzwony pod surowymi karami miały być na koszt parafii wymontowane i odesłane do punktów zbornych wyznaczonych przez odpowiednie starostwa powiatowe, skąd następnie wysyłano je koleją do hut w głębi Rzeszy albo przetapiano na sztaby w miejscowych odlewniach (np. słynnej odlewni Karola Schwabe w Białej koło Bielska). Termin zdawania dzwonów ustalono na dzień 1 września 1941 r., do 15 sierpnia zaś miały być przyjmowane uzasadnienia i dokumentami poparte apelacje w sprawie dzwonów o wyjątkowej wartości historycznej i artystycznej.
Okradano Polaków, ale przede wszystkim Żydów - bo ci nie mieli się jak bronić, w systemie państwa hitlerowskiego skazani na zagładę. Już w połowie października 1939 r. Niemcy zażądali od ludności żydowskiej w Lublinie dostarczenia kontrybucji w wysokości 300 tys. zł. Akcję powtórzono na początku grudnia. A to był dopiero początek... W czerwcu 1940 r. władze niemieckie zorganizowały na terenie dzielnicy żydowskiej zbiórkę metali: brązu, cynku, cyny, miedzi, mosiądzu, niklu, nowego srebra oraz tombaku. Każda rodzina miała dostarczyć cztery kilogramy metali. Indywidualnie lub przy pomocy Komisji Zbierania Metali. W efekcie w dzielnicy żydowskiej z balkonów i schodów zniknęły wszystkie poręcze - w sumie zebrano ponad 20 tys. kg różnych metali. W samym Lublinie!
Ale zbierano nie tylko metale i żywą gotówkę. III Rzesza jak moloch była głodna wszystkiego. Dosłownie i w przenośni.
Estera Daum, sekretarka Chaima Rumkowskiego, przełożonego Starszeństwa Żydów w Łodzi aż do likwidacji getta w Litzmannstadt, tak pisała w swoim dzienniku o wydarzeniach z maja 1940 r.: „A z kolei wczoraj przez biuro przeszła cała wycieczka pań, żon urzędników i oficerów niemieckich, które w gabinecie Prezesa mierzyły garsonki, płaszcze, a nawet pelisy z lisów. Już rano przyszedł pan Einhorn, ponoć najlepszy przed wojną łódzki krawiec, z dwójką pomocników. Wnieśli do gabinetu duże lustro, a potem na wieszaczkach wszystkie te piękne ubrania.
Prezes był nerwowy, miał jakieś pilne sprawy do załatwienia, a tutaj te przymiarki krawieckie. Kierowniczka tak samo, widziałam, że jest zła, a musi się uśmiechać i wnosić na tacy kolejne filiżanki herbaty. Nawet Hans Biebow przyjechał i wszedł do gabinetu Prezesa, zabawiając damy jakimiś dowcipami. Potem pani Dora szepnęła nam, że pod koniec tygodnia przyjadą do miary szef gestapo i sam nadburmistrz Łodzi. I dodała całkiem cicho, patrząc na zamknięte drzwi gabinetu Prezesa: »A żeby się zapociły w tych lisach!«. Zaśmiałyśmy się wszystkie cichutko, bo rzeczywiście upał był niemożliwy”.
Te doświadczenia nie tylko z łódzkiego getta z początków lat 40. stały się elementem systemowego okradania bezbronnych Żydów.
Karl Eberhard Schöngarth, dowódca Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa w Generalnej Guberni, w Wigilię 1941 r. podpisał zarządzenie, zgodnie z którym dowódcy SS i Policji w poszczególnych dystryktach mieli rozpocząć akcję zbiórki futer oraz rzeczy futrzanych. W Lublinie Odilo Globocnik wydał szczegółowy rozkaz już następnego dnia. Termin wykonania zadania wyznaczył na 28 grudnia: „Z rozkazu Władz Niemieckich mają wszyscy bez wyjątku Żydzi i Żydówki znajdujący się w Lublinie, posiadane przez siebie płaszcze futrzane, futra oraz wszystkie wyroby futrzane, bez względu na to jakiego rodzaju, najpóźniej do dnia 28 grudnia godz. 12 w południe oddać je Radzie Żydowskiej w miejscu przez nią wyznaczonym. Żydzi, u których po 28 grudnia br. znajdą się wyroby futrzane jakiegokolwiek rodzaju, wyrobione czy nie wyrobione, zostaną rozstrzelani”.
Lubelskie getto nawet nie zdążyło złapać oddechu. Po zakończeniu zbiórki futer w sylwestra ogłoszono zbiórkę odzieży wełnianej - każda rodzina miała oddać co najmniej trzy sztuki. Akcję zakończono 1 stycznia 1942 r. - zebrano 3776 kg rzeczy wełnianych. Kolejna była akcja zbierania drutów do robótek ręcznych. Z dokumentów wynika, że planowano zatrudnić kilkaset Żydówek do prac ręcznych - by naprawiały odzież, która ostatecznie miała trafić do Niemiec.
W gettach zabierano ubrania, buty, meble, firanki, portiery, sprzęt gospodarstwa domowego, zabawki. Rzeczy sortowano, naprawiano - oczywiście rękoma Żydów - i wysyłano transportami do Rzeszy, choć oczywiście zdarzało się, że korzystano z nich na miejscu i od razu.
SS-Untersturmführer Karl Huber w prośbie do swojego przełożonego Ottona Globocnika pisał: „W środę, 4 listopada br. przybędzie tu moja żona z sześciotygodniowym synem. Mimo starań nie udało się zdobyć niezbędnej tutaj w Lublinie wanienki. W związku z powyższym proszę tytułem pożyczki udostępnić mi wanienkę z Akcji »Reinhardt«”. Najwyraźniej nie miało znaczenia, że tę wanienkę oddała matka równie maleńkiego żydowskiego dziecka, które ludzie w czarnych mundurach i czapkach z trupią główką skazali na śmierć.
Tak jak cioteczną babkę prof. Wacława Leszczyńskiego oficer Wehrmachtu okradł w czasie powstania warszawskiego z rodzinnych precjozów, tak Żydzi praktycznie od początku okupacji mieli obowiązek oddać wszystkie kosztowności. Ignacy Wieniarz pracujący w grupie żydowskich jubilerów w Lublinie dla SS-Standortverwaltung, gdzie mieli za zadanie segregować banknoty i kosztowności oraz przetapiać metale szlachetne, wspominał: „Był to skarbiec o rozmiarach ok. 25 m, wysokości ok. 3,5 m, ściany były zabezpieczone, betonowe. Wnętrze pomalowane było farbą kredową na biało. Drzwi kute, żelazne ok. 3 x 2 m […]. Dookoła ścian stały drewniane skrzynie o wysokości 1,50 m, szerokości - 1,20. Napełnialiśmy je banknotami, dosłownie udeptując nogami. Banknoty pochodziły z całego świata […]. Wizytówki przypadkowo zostawiane na walizkach i koszach, w których przywożono banknoty oraz kosztowności i rzeczy wartościowe, świadczyły o tym, z jakich części Europy pochodzili ich dawni właściciele. Na wizytówkach wszystkie nazwiska były żydowskie. Pochodziły one z Polski, Czech, Francji, Belgii, Austrii, Niemiec, Holandii. Gdy nadchodził transport, banknoty z miejsca odnosiliśmy do skarbca. Rzeczy wartościowe i kosztowności zostawały chwilowo w baraku. Tam ja wraz z giserem pod nadzorem esesmanów sortowaliśmy zawartość walizy, ewentualnie kosza. W przeważającej części były tam obrączki różnego rodzaju: złote, platynowe, niektóre z nich były grawerowane, niektóre miały wyryte daty, imiona, inicjały. Pierścionki damskie o różnorodnych kamieniach. Kolczyki, broszki, zegarki przeważnie złote, damskie srebrne zegareczki. Męskie sygnety, papierośnice, cygarniczki, spinki do krawatów, spinki do koszul, zegarki złote i bardzo duża ilość zębów. Zęby złote dostawaliśmy często z kością, pierścionki i obrączki - bardzo często we krwi, nieraz ze skórą. Srebro - były to przeważnie lichtarze, pochodzące raczej z bożnic i synagog. Przychodziły też różnego rodzaju łańcuszki […]. Przychodziły binokle, oprawy do okularów, a nawet złote lornetki. Dużo było platyny i brylantów […]. Pracowałem z giserem przy sortowaniu tych wszystkich rzeczy. Ponieważ przywożono je byle jak, bardzo wiele drogocennych, ładnych, artystycznie wykonanych rzeczy niszczyło się. Nasza robota polegała na tym, żeśmy dostarczali do przetopienia więcej rzeczy”.
Całe zrabowane mienie było starannie katalogowane - również przez administrację obozów zagłady. Jak wynika z raportu Odilo Globocnika z 5 stycznia 1944 r., w ramach akcji „Reinhard” zagrabiono mienie żydowskie o łącznej wartości prawie 179 mln ówczesnych marek niemieckich. Ale jak mówił Götz Aly Adamowi Tycnerowi, z pieniędzy ze sprzedaży majątku zamordowanych Żydów wypłacano żołnierzom Wehrmachtu żołd i utrzymywano niskie podatki w Niemczech. Niemieccy historycy nie mają wątpliwości, że wszyscy Niemcy wzbogacili się na Holokauście, ale również na majątku zagrabionym na przykład Polakom wysiedlonym z terenów przyłączonych do Rzeszy.
Ostrożne szacunki mówią, że III Rzesza ściągnęła z zewnętrznych źródeł równowartość dzisiejszych dwóch bilionów euro.
Faktem jest, że do rozpoczęcia zmasowanych bombardowań miast Niemcom żyło się wygodnie - wskutek wyzysku okupowanych krajów przeważająca część mniej zamożnych obywateli miała w czasie wojny więcej pieniędzy niż przed jej rozpoczęciem.