II wojna światowa przyniosła koniec ich świata, jaki znali

Czytaj dalej
Fot. Ze zbiorów antykwariatu Julia
Krzysztof Błażejewski

II wojna światowa przyniosła koniec ich świata, jaki znali

Krzysztof Błażejewski

80 lat temu, 1 września 1939 roku kilkanaście minut przed godz. 5 rano Niemcy zaatakowały Polskę. Rozpoczęła się II wojna światowa.

W Bydgoszczy w tym czasie było spokojnie. Niemcy co prawda, jak się później okazało, planowali poranny nalot na miasto, by zbombardować lotnisko, mosty i dworce kolejowe, ale z powodu gęstej mgły tego ranka nad miastem atak lotniczy opóźniono.

Pierwsze samoloty z czarnym krzyżem na skrzydłach nadleciały nad Bydgoszcz po godz. 11. Dokładnie 52 bomby spadły na opuszczone lotnisko, gdyż wcześniej stacjonujące tu samoloty odleciały na przygotowane lotniska polowe. Niemniej płyta bydgoskiego aerodromu nie nadawała się już do użytku. Po południu nad miastem ponownie zaobserwowano niemieckie aeroplany.

Następnego dnia „Dziennik Bydgoski” informował czytelników: „Wczoraj w pierwszym dniu wojny ukazały się w godzinach południowych i popołudniowych pierwsze samoloty wywiadowcze nieprzyjacielskie nad Bydgoszczą. Szereg odłamków pocisków spadło na ulice w różnych punktach miasta. Nie było żadnych ofiar, choć dziecko w pobliżu Fary cudem uniknęło śmierci, kiedy tuż obok spadł odłamek pocisku”. Dziennik, w porozumieniu z komendantem placu, starał się uspokoić bydgoszczan, pisząc „Ruch w mieście prawie normalny. Gdyby nie wystawione przed domami posterunki obrony przeciwlotniczej cywilnej i głuche odgłosy artylerii przeciwlotniczej, chciałoby się rzec, że nic się nie dzieje. Tak samo ludzie chodzili do sklepów i kawiarni, do kina, spotykali się i plotkowali na ulicy”.

Bomba trafiła w most

Wieczorem pierwszego dnia wojny głośna eksplozja wstrząsnęła Fordo-nem. Niemiecka bomba trafiła dokładnie w ładunki wybuchowe zainstalowane na moście. Środkowe przęsła runęły do wody, blokując możliwość poruszania się Wisłą.

Syn wiceprzewodniczącego Rady Miasta Bydgoszczy, działacza Stronnictwa Narodowego, dziennikarza Konrada Fiedlera, nieżyjący już Krzysztof, miał w chwili wybuchu wojny 12 lat. Choć miał z powodu wojny wolne od szkoły, nie cieszył się z tego. Swego ojca przez kolejne dni widywał tylko wcześnie rano lub późnym wieczorem.

- W nocy z 1 na 2 września nad Bydgoszczą przelatywały samoloty - wspominał Krzysztof Fiedler. - Nie zeszliśmy wtedy z ojcem do piwnicy. Z werandy obserwowaliśmy smugi pocisków artylerii przeciwlotniczej. Zapamiętałem jego słowa: „Dlaczego ludzkość każde swoje osiągnięcie czy odkrycie wykorzystuje do dzieła zniszczenia?”

W nocy z 3 na 4 września nieznani sprawcy ostrzelali dom (Chodkiewicza 5), w którym mieszkali Fiedlerowie. Strzały padły z miejsca za posesją, gdzie rosły gęste krzaki. Konrad zaprowadził wówczas rodzinę w bezpieczniejsze miejsce, do rodziny na ul. Sienkiewicza.

W kolejnych dniach Konrad Fiedler jako członek zarządu Straży Obywatelskiej, jeden z czterech sygnatariuszy odezwy do mieszkańców miasta o zachowanie spokoju w pierwszych dniach okupacji, udawał się do ratusza. Wieczorami w domu opowiadał o toczących się tam rozmowach z Niemcami w sprawie normalizacji życia w mieście, m.in. otwarcia szkół.

Kampe był wściekły

- Ostatni raz widziałem ojca 8 września rano, gdy wychodził jak zwykle do magistratu - mówił Krzysztof Fiedler. - Obawiał się o swój los, bo dzień wcześniej gen. von Gablenz, dowódca armii zajmującej Bydgoszcz, powiedział ojcu: „Ja odchodzę, teraz będzie pan miał kłopoty”. Nigdy już ojca nie zobaczyliśmy. Nie wiemy, gdzie i kiedy zginął. Był widziany 9 września, kiedy stał jako zakładnik przed kościołem na Starym Rynku, jednak nie został wówczas rozstrzelany. Pewnie potem wrócił do koszar na Gdańskiej, gdzie przetrzymywano zakładników. Po wielu dniach starań dzięki wstawiennictwu znajomych Niemców udało się mamie dostać do nadburmistrza Kampego. Kiedy go zapytała o los ojca, usłyszała, że gdyby to od niego zależało, to ten „solchen Hund” dawno już by nie żył. Wynika z tego, że wówczas mógł jeszcze żyć, a zatem zapewne zginął w październiku w Dolinie Śmierci pod Fordonem.
Drugiego dnia wojny naloty Luftwaffe na Bydgoszcz za cel miały już nie tylko lotnisko, ale i dworce kolejowe. Bomby spadły na przepełniony tłumami uciekinierów dworzec główny i okoliczne ulice.

„Bomby spadły w pobliżu torów przy ul. Zygmunta Augusta, niszcząc jeden dom. Na dworcu towarowym zniszczyły część ramp i halę towarową oraz zapaliły cysterny zawierające materiały pędne. Spadły także na dziedziniec domu na rogu Dworcowej i Unii Lubelskiej. Straty w ludziach wyniosły kilkunastu zabitych żołnierzy i około 10 rannych” - zanotował komendant Miejskiej Straży Pożarnej w Bydgoszczy, Wawrzyniec Wodzi-mirski.

Bomby spadły w pobliżu torów przy ul. Zygmunta Augusta, niszcząc jeden dom. Na dworcu towarowym zniszczyły część ramp i halę towarową oraz zapaliły cysterny zawierające materiały pędne.

Życie zawdzięczał... gruszce

Kiedy wybuchła wojna, nieżyjący już bydgoszczanin Włodzimierz Kałdowski miał 16 lat. Mieszkał przy ul. Stromej 27. W niedzielę, 3 września 1939, w mieście rozległa się strzelanina.

- W naszym ogrodzie rosło wysokie drzewo. Wszedłem na nie, by dojrzeć, skąd Niemcy strzelają - opowiadał Kałdow-ski. - Potem schodziłem na ulicę, wypatrywałem patrolu wojskowego i wskazywałem im te miejsca.

10 września 1939 roku Kałdowski był na mszy w kościele pw. MBNP na Szwedero-wie, po której Niemcy otoczyli świątynię i aresztowali wychodzących Polaków. Wielu z nich zabito.

- Po mszy poszedłem do domu, gdzie przechowywaliśmy radio Telefunken naszej sąsiadki - wspominał Kałdow-ski. - Z bratem sięgnęliśmy radio, żeby posłuchać wiadomości. Nagle zobaczyłem zaglądającego przez okno niemieckiego żołnierza. Brat zwiał, ja nie zdążyłem. Niemiec kazał mi zabrać radio i wyjść. Po drodze udało mi się skręcić na podwórko do pani Leńskiej, postawiłem tam radio i chciałem uciekać, ale Niemiec był szybszy. Parę razy dostałem kolbą karabinu, w końcu radio upuściłem i rozleciało się na kawałki. Wówczas Niemiec postawił mnie pod murem, namalował kredą krzyż na plecach i zaprowadził do grupki podobnie oznakowanych. Dowiedziałem się, że krzyż to wyrok śmierci. Po dwóch godzinach wszystkich ustawili w szeregu i prowadzili na Pawią. Miałem w kieszeni włożoną tam rano przez zapobiegliwą mamę gruszkę. Rozgniotłem ją i starłem po drodze kredę z ubrania. To mnie uratowało, bo oznakowanych od razu prowadzili na podwórko i słychać było strzały. Przesłuchującemu Niemcowi przy stoliku w towarzystwie cywilów powiedziałem, że mój ojciec był podoficerem w armii pruskiej w I wojnie. Ze względu na to i mój młody wiek zostałem zwolniony.

Kolega zasłaniał, on pstrykał

Włodzimierz Kałdowski jako jeden z nielicznych polskich bydgoszczan miał jeszcze przed wojną małoobrazkowy aparat fotograficzny, retinę. Z chwilą zajęcia Bydgoszczy przez Niemców aparat zakopał. Po pierwszych egzekucjach w mieście odważył się jednak po niego sięgnąć.

- Pomyślałem, że trzeba to wszystko jakoś dokumentować - mówił. - Pierwsze zdjęcie wykonałem na Gdańskiej 12 września. Kolega Dubiel mnie zasłaniał, aparat miałem w kieszeni. Zobaczyłem, że Niemcy prowadzą aresztowanych. Cywile robili zdjęcia. Więc ja też się odważyłem. Pstryknąłem kilka razy i szybko schowałem aparat. Potem w obawie przed wywiezieniem do Niemiec podjąłem pracę u zduna. Rozwoziłem kafle po mieście, glinę w beczkach, miałem wstęp do koszar, do magistratu, hotelu „Pod Orłem”. Zawsze miałem przy sobie aparat i kiedy tylko mogłem, robiłem zdjęcia.

Z okresu okupacji zachowało się kilkadziesiąt bezcennych, unikalnych zdjęć autorstwa Kałdowskiego.

- Sam je wywoływałem, miałem własną tajną ciemnię - wspominał. - Klisze ukrywała moja mama. Nie potrafię policzyć, ile w sumie zrobiłem zdjęć w ciągu wojny. Niestety, w 1945 r. wiele z nich bezpowrotnie zaginęło przez przypadek. Siostra kolegi potrzebowała pudełka i nie zdając sobie sprawy z wartości klisz, wyrzuciła je po prostu na śmietnik. Najważniejsze zdjęcia z pierwszych dni okupacji jednak się zachowały.

Co się stało 3 września?

3 września 1939 roku, przed południem, do Bydgoszczy zaczęli napływać polscy żołnierze z rozbitych oddziałów w Borach Tucholskich. W tym samym mniej więcej czasie w mieście rozpoczęła się strzelanina, która szybko zaczęła zbierać ofiary, także wśród ludności cywilnej. Walka z dywersantami trwała przez cały dzień, kontynuowana była też w poniedziałek, 4 września.

Również 3 września na widok cofających się z frontu wojsk w Bydgoszczy rozpoczęła się ewakuacja nie tylko urzędów, ale również masowa ucieczka ludności cywilnej. Właściciele sklepów w Bydgoszczy zaczęli je zamykać, zabijając okna wystawowe i drzwi wejściowe deskami.

Dni 3 i 4 września w Bydgoszczy chyba już zawsze będą różnie oceniane w historiografii polskiej i niemieckiej. W Polsce konsekwentnie, z małymi wyjątkami, mówi się o zorganizowanej niemieckiej dywersji, w Niemczech, z podobnie nielicznymi wyjątkami - o nieuzasadnionej napaści polskich cywilów na mieszkających w Bydgoszczy i Bogu ducha winnych Niemców.

Tezę o strzałach, które kierowano tego dnia w stronę polskich żołnierzy (trudno uwierzyć, by strzelali omyłkowo Polacy) uwiarygadniają meldunki polskich oddziałów wojskowych opuszczających miasto, pisane na gorąco, bez szerszej wiedzy o sytuacji, a zatem wyjątkowo autentyczne:

„3 września 1939, godz. 18.52: Do szefa sztabu Naczelnego Wodza gen. bryg. Stachewicza: W godzinach przedpołudniowych a raczej popołudniowych niemieckie elementy w Bydgoszczy zorganizowały i wykonały coś w rodzaju zbrojnej dywersji na dużą skalę. Bunt został krwawo stłumiony. Oficer operacyjny płk Aleksandrowicz”.

„3 września 1939, godz. 20. Do szefa sztabu Naczelnego Wodza gen. bryg. Stachewicza: „Ciągłe strzelanie na tyłach (…) samosądy w stosunku do ludności niemieckiej dokonywane przez żołnierzy wspólnie z ludnością cywilną są nie do opanowania. Dowódca Armii „Pomorze” gen. dyw. Władysław Bortnowski”.

4 września po południu, w przekonaniu, że już następnego dnia do niebronionej przez wojsko Bydgoszczy wejdą Niemcy, polscy saperzy przed opuszczeniem miasta wysadzili w powietrze trzy mosty na Brdzie - przy ul. Bernardyńskiej, Marszałka Focha i Mostowej.

Ojciec wyszedł z karabinem

Leszek Majewski, dziś 91-letni mieszkaniec Bydgoszczy jest jednym z ostatnich żyjących świadków tamtych dni. W 1939 roku mieszkał z rodzicami na Czyżkówku, przy ul. Chmurnej. Kiedy 1 września dowiedział się, że wybuchła wojna, nie zdawał sobie w pełni sprawy, co to znaczy. Jego ojciec, Franciszek, 4 września rano poszedł do miasta. Zaciągnął się do Straży Obywatelskiej, wrócił do domu z karabinem i zaczął patrolować teren w okolicy ul. Koronowskiej, spodziewając się Niemców.

- Około godz. 17 tego dnia patrol z moim ojcem w składzie został ostrzelany przez niemieckich zwiadowców poruszających się na motocyklach -mówi Leszek Majewski. - Na wysokości obecnej ul. Lodowej mój ojciec został ranny. Granat rozerwał mu lewe ramię. Niestety, nikt mu nie pomógł i wykrwawił się. Następnego dnia rano o jego śmierci dowiedziała się mama. Wzięła mnie i dwójkę moich braci, poszliśmy po ojca zwłoki. To był straszny widok. Prześladuje mnie przez całe życie.

Na wysokości obecnej ul. Lodowej mój ojciec został ranny. Granat rozerwał mu lewe ramię. Niestety, nikt mu nie pomógł i wykrwawił się. Następnego dnia rano o jego śmierci dowiedziała się mama. Wzięła mnie i dwójkę moich braci, poszliśmy po ojca zwłoki. To był straszny widok. Prześladuje mnie przez całe życie.

Jak można ustalić na podstawie archiwalnych zapisków, niemieccy zwiadowcy pochodzili ze 123 pułku piechoty, który maszerował z Wojnowa. Doszedłszy do Czyżkówka, zatrzymał się na postój. Inny oddział, 122 pp. zajął już w tym czasie Smukałę i rozłożył się na nocleg w sanatorium. Opanowanie Bydgoszczy było już tylko kwestią godzin.

Ciało Franciszka Majewskiego zabrane zostało z miejsca śmierci za zgodą Niemców, którzy już Bydgoszcz w tym czasie zajęli. Pochowano go na pobliskim cmentarzu.

- Po powrocie do domu mama zniszczyła niektóre dokumenty i przeniosła się z nami do dziadków na Szubińską -wspomina Majewski. - Musieliśmy się ukrywać, bo na Czyżkówku w naszym domu pojawiło się gestapo.

Kapitulacja w ratuszu

5 września Niemcy weszli do miasta od zachodu i północy - jedna grupa od strony ul. Grunwaldzkiej i Szubińskiej skierowała się w stronę Szwederowa, druga - parła na południe wzdłuż ul. Gdańskiej, a celem był niewątpliwie Stary Rynek. Na Szwederowie oddział samoobrony złożony z polskich kolejarzy, którymi dowodził Franciszek Mar-chlewski (wojnę przeżył i potem szczegółowo opisał te walki), stoczył zaciętą potyczkę z niemieckim 123 pułkiem piechoty, biorąc nawet oficera niemieckiego do niewoli. Potem obrońcy wycofali się ul. Podgórną do centrum. Kolejarze poddali się dopiero na pisemny rozkaz z ratusza od zarządu Straży Obywatelskiej, wzywający ich do natychmiastowego zaprzestania oporu. Taki dokument na członkach zarządu wymusili Niemcy pod groźbą masowych rozstrzeliwań. Broni jednak oddział Marchlewskiego nie złożył, wrzucono ją do Brdy.

Tymczasem 50 dywizja piechoty Wehrmachtu oraz brygada „Netze”, dowodzona przez generała-porucznika Eckhardta von Gablenza, aresztując wszystkich spotkanych na ulicy Polaków, wyciągając niektórych z domów, część zabijając na miejscu, ostrzelana dwukrotnie na ul. Gdańskiej i na ul. Mostowej, około godz. 11 dotarła na Stary Rynek, gdzie w ratuszu znajdowała się siedziba zarządu Straży Obywatelskiej. Tu także doszło do krótkiej wymiany ognia. Potem Niemcy wysłali do ratusza swoich parlamentariuszy. Po około 15 minutach grupa ta opuściła ratusz z białą flagą, co oznaczało kapitulację obrońców miasta. Chwilę potem rozpoczęły się negocjacje o warunkach poddania się.

SS-Sturmbahnführer Helmut Bischoff, „zdobywca Bydgoszczy”, tak opisał te chwile: „I oto widać już pierwsze domy Bydgoszczy. Przy jednym z nasypów kolejowych ukazał nam się pierwszy obraz najstraszliwszego polskiego szału mordowania. 18 volksdeutschów, mężczyźni, kobiety, młodzieńcy i starcy, leżało tam we własnej krwi jak zastrzelone wściekłe psy. Ratusz zastaliśmy obsadzony przez około 200 członków obrony narodowej, uzbrojonych dobrze w karabiny. Kiedy mniej więcej 11 z nich zostało załatwionych, załamała się ich odwaga i poddali się. Tymczasem liczba ujętych i wyciągniętych z domów partyzantów wzrosła gwałtownie. Przestępcy ci zostali po części już w drodze przy odstawianiu ich do ratusza srodze pobici przez naszych rozgoryczonych żołnierzy i policjantów. Na nic innego przecież sobie nie zasłużyli!”.

Zawalił im się świat

Język Bischoffa i sposób jego myślenia dobrze obrazuje podejście „nowych Niemców” do wojny z Polską. Bischoff prowadził tuż za linią frontu specjalny oddział, który miał za zadanie zastraszać wszelkimi metodami miejscową ludność i „oczyszczać pole” do działania niemieckich władz administracyjnych, policyjnych i sądowniczych, które lada dzień na zajętym przez Wehrmacht terytorium miały się pojawić.

Zajęcie miasta przez Niemców oznajmiło koniec świata, jaki bydgoszczanie dotąd znali. Zawaliło im się wszystko. Rozpoczęły się masowe mordy, egzekucje, zastraszanie, prześladowania, przymusowe roboty, wysyłanie do obozów, zakaz mówienia po polsku. Nie było praktycznie w Bydgoszczy polskiej rodziny, która by nie straciła kogoś ze swojego grona i większości dobytku. Liczby ofiar wojennych i wielkości strat materialnych nikt dotąd nie odważył się policzyć. I chyba nikt tego już nigdy nie zrobi.

Krzysztof Błażejewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.