Gołda Tencer: Moje wspaniałe łódzkie dzieciństwo [ROZMOWA]
O łódzkim dzieciństwie rozmawiamy z Gołdą Tencer, aktorką, piosenkarką, założycielką i prezesem fundacji „Shalom”.
W jednym z wywiadów nazwała się Pani kustoszem pamięci. Dlaczego?
Jeden z pisarzy powiedział, że ojczyzną Żydów jest pamięć. I czuję, że spoczywa na mnie obowiązek przypominania o moim zamordowanym żydowskim narodzie. W czasie wojny zginęło sześć milionów Żydów, którzy mówili w języku jidysz. Muszę do końca życia opowiadać o historii mojego narodu. Naród zginął, ale nie zginęła jego wielka kultura, której jesteśmy spadkobiercami. Dla mnie bardzo ważna jest przeszłość. Mój brat Janusz kiedyś powiedział: Nasi rodzice to przeżyli, my pamiętamy, a nasze dzieci będą musiały zapamiętać.
Pani urodziła się w Łodzi. To rodzinne miasto Pani rodziców?
Rodzina mojej mamy Soni pochodziła z Łodzi. Przed wojną mieszkała na Bałutach. Była to bardzo biedna rodzina. Mama opowiadała, że gdy były święta, to gotowało się wodę w garnkach z pokrywkami. Do środka kładło się kamienie. Wkładało się je tam, by było widać, że pokrywki się ruszają, coś się gotuje. By sąsiedzi wiedzieli, że u mamy w domu też będzie święto. Moi rodzice poznali się w Łodzi, już po wojnie. Tata Szmul pochodził z Łukowa koło Siedlec, a przed wojną mieszkał w Warszawie. Razem z rodziną trafił do warszawskiego getta. Jego tragiczna droga wiodła potem przez Majdanek, Auschwitz i wyzwolony został w Mathausen. W czasie wojny zginęła niemal cała jego rodzina. Przeżył tylko tata i jego brat Menasze. Gdy skończyła się wojna, dwa lata byli we Włoszech. Potem wrócili do Polski. Może szukać prochów rodziny?
A rodzina mamy też była w getcie?
Nie. Udało się im uciec na wschód. Byli na Syberii, ale przeżyli. Cała rodzina po wojnie wróciła do Łodzi.
Łódź była więc miejscem, gdzie Pani rodzice się spotkali i rozpoczęli nowe życie?
Tak. W czasie wojny zginęła pierwsza żona mojego taty i córeczka, która też miała na imię Gołda. W Łodzi rodzice zaczęli budować nowe życie. Mama była dużo młodsza od taty. Tu urodziłam się ja i mój brat Janus.
Rodzice opowiadali o koszmarze wojny?
Nie... Tata w zasadzie nic nie opowiadał. To było charakterystyczne dla wielu domów. My też jako dzieci niewiele pytaliśmy. Mój tata stał zawsze oparty o piec kaflowy i patrzył przed siebie. Często był jakby nieobecny. Wiele lat nie wiedziałam prawie nic o swoich dziadkach, pradziadkach. Ale jakieś dwa-trzy lata temu odebrałam telefon. Dzwoniła do mnie pewna pani. Powiedziała, że szukając w archiwach dokumentów dotyczących rodziny Gocwaldów natrafiła na rodzinę Tencerów. Właśnie w Łukowie. Dzięki tej pani po latach odnalazłam rodzinę. Wiem, że moja babcia nazywała się Gołda Tencer. Pochodziła z rodziny Eisenbergów.
Rodzinę mamy Pani poznała?
Tak. Byłam jedną z nielicznych osób po wojnie, która miała babcię. Myśmy nie mieli przecież babć, cioć, wujków. Zastępowali ich przyjaciele rodziców. Moja babcia w 1957 roku wyjechała do Izraela. Miała tam dwóch synów.
Czym zajmowali się przed wojną dziadkowie ze strony mamy?
Dziadek pięknie śpiewał. Parał się różnymi zawodami, bawił się między innymi w zegarmistrza. Babcia opowiadała, że jak rozkręcił wszystkie zegarki, to zawsze zostawało kilka śrubek. Był też piekarzem. Musiał utrzymać rodzinę, bo babcia nigdy nie pracowała.
Pani urodziła się już po wojnie, na ulicy Próchnika 28. Jak Pani wspomina swoje łódzkie dzieciństwo?
Było cudowne! Tyle, że teraz przypominam sobie słowa Szymona Weissa, który powiedział, że nie pamięta uśmiechu swojej mamy. Ja zaś zastanawiam się, czy pamiętam uśmiech mojego taty. On uwielbiał dzieci, niczego nam nie brakowało, ale on zawsze był gdzieś indziej. Tata był kaletnikiem, robił torebki. Kupowała je cała Polska, choć ładne nie były. Pracownia taty znajdowała się na ulicy Próchnika 12. Miała z 15-20 metrów powierzchni. Tata pokazał nam też żydowskie święta.
Bardzo ważne miejsce w Pani życiu zajmowała szkoła Pereca...
Była to szkoła podstawowa i liceum. Moja pierwsza klasa w podstawówce liczyła 60 osób. A maturę zdawało ze mną już tylko 10, bo ciągle ktoś wyjeżdżał. Przyjaźnie z tej szkoły przetrwały do dziś. Znamy się 50 lat! Moi przyjaciele mieszkają w różnych zakątkach świata. Gdy się spotykamy, to odnoszę wrażenie, że się nie rozstawaliśmy! Choć pamiętam o tym, co wydarzyło się w marcu 1968 roku. Byłam ostatnią osobą, która ciągle odprowadzała kogoś na Dworzec Fabryczny. Zastanawiałam się, czy znajdzie się ktoś, kto mnie odprowadzi... Po latach, na Dworcu Gdańskim w Warszawie, udało mi się umieścić tablicę z napisem: Tym, którzy wyjechali z dokumentem podróży w jedną stronę. Dziś mało kto zdaje sobie sprawę, co to znaczyło.