W kwietniu 2018 roku byłem w Stanach Zjednoczonych. Podczas polonijnej uroczystości rozmawiałem z synem jednego z działaczy. Młody człowiek okazał się specjalistą od mało jeszcze wówczas w Polsce znanych kryptowalut.
- Mówię Ci, jak tylko wrócisz do Polski, pakuj wszystkie oszczędności w Bitcoiny (BTC). Wszystko co masz. Są przewidywania, że już wkrótce 1BTC będzie wart około 250 tysięcy dolarów – mówił z pełnym przekonaniem. Podpierał się danymi, z których nic nie rozumiałem, mówił o algorytmach, skończonej liczbie możliwych do „cyfrowego wykopania” pojedynczych kryptowalut itp., itd. Kurs bitcoina wynosił wówczas ok. 27 tys. zł. (po ówczesnym kursie było to 8 tys. dolarów).
Wróciłem, popatrzyłem, podrapałem się w głowie, pieniądze w palcach obróciłem. Bitcoina można kupować na części – można kupić poł, ćwierć, jedną dziesiątą. Albo sto naraz. Nie kupiłem nic. Szkoda mi było oszczędności, mam inne sprawy, nie wiadomo co będzie – wydumałem. O temacie zapomniałem i przypominałem sobie z rzadka, bo choć kurs kryptowalut się zmieniał, to przez kolejne dwa lata utrzymywał się na jako – tako stałym poziomie. W grudniu 2020 roku wystartował w kosmos.
I tak 1 styczniu 2021 r. 1 BTC kosztował już 120 tys. zł. – Kurczę, gdybym kupił, ale bym zarobił – pomyślałem. I znów o tym zapomniałem. Tymczasem w marcu 2021 było to już 234 tys. zł za sztukę, a więc dziesięć razy tyle, ile BTC kosztował, gdy przekonywał mnie do zakupu mój amerykański rozmówca. Cóż – liczyłem w pamięci i pod kreską niezarobione pieniądze, nawet trochę się złościłem, przeklinając że „ci co kupili, to zarobili”, a ja wciąż tylko przeżywam ten niezarobiony majątek. I znów o tym zapomniałem.
Tymczasem coraz więcej znajomych decydowało się na zakup kryptowalut (jest ich wiele, Bitcoin jest najpopularniejszy) na tzw. górce, gdy kurs był wysoki, zapewne licząc, że będzie rósł w nieskończoność. Jedni trzymali w garści, inni skrupulatnie odcinali kupony, sprzedając to, co zarobili i inwestując w inne aktywa. Przybywało ekspertów, giełd, poradników i magików. I oszustów, którzy żerowali na ludziach, którym niczym w kreskówkach źrenice zamieniały się z symbole wirtualnej waluty. Widziałem, jak przyjaciele analizują swoje cyfrowe portfele usiłując odkryć tajemne kody, a niektórzy pakują w sprawę lwią część oszczędności. Cóż, nawet sobie czasem powtarzałem, że „jak spadnie do… to wtedy, no ok, wreszcie kupię choć kawałek tego wirtualnego tortu”. I nie kupiłem.
Od kilkunastu dni na rynku trwa panika. Kurs BTC spada na łeb, na szyję. „Pogrom na rynku kryptowalut” / „Kurs przebił kolejny ważny poziom” / „jest najgorzej od 18 miesięcy” – głoszą nagłówki, gdy piszę ten komentarz. Wpoł roku spadło z 200 tys do ok 90 tys. za 1 BTC, czytam. I czytam, że znany internetowy spekulant na ostatnich wahaniach zarobił 44 mln zł. W miesiąc (tak!).
A ja? Ile bym zarobił? Nie wiem. Wiem, że mam dwa wyjścia. Uznać, że sprawa wcale mnie nie dotyczy, że w życiu mało co spada nam z nieba, że jeśli nie poświecimy się czemuś w pełni, to nie ma co liczyć na cuda, albo jęczeć nad niespełnioną szansą i wyobrażać sobie góry pieniędzy, które „na pewno bym miał” gdybym posłuchał tamtego człowieka w Ameryce.
Tymczasem część moich znajomych którzy w sprawę zainwestowali niewiele, denerwuje się i liczy z możliwością straty zainwestowanych pieniędzy. Inni, którzy weszli w to „na grubo” już tak tęgich min nie mają. Jeśli potwierdzą się najczarniejsze scenariusze – stracą dobytek życia. A jeśli kurs wystrzeli z nieznanych przyczyn? Cóż, może zarobią. Nie wiem. Przecież naprawdę się na tym nie znam.