Dwa milimetry dzieliły Małgorzatę Filbrandt od pęknięcia kręgosłupa
Kilka miesięcy po wypadku obejrzała film z jego zapisem.
- Skąd zapis wypadku? Komu udało się zarejestrować to, co stało się na drodze w październiku 2016 roku?
- Udostępniła mi go prokuratura. Film to rejestracja trasy z kamerki ciężarówki, którą minął samochód osobowy. Zaraz potem było zderzenie - chłopak za kierownicą wykonał taki manewr, którego nigdy bym nie zrobiła. Na filmie widać wszystko. No, może prawie wszystko. To były ułamki sekund. Ktoś, kto tak jak ja oglądał ten wypadek, powiedział, że otarłam się o śmierć. To tak banalnie brzmi, ale ja sprawdziłam to na własnej skórze. Niczego nie pamiętam, tylko to, że wcześniej rozmawiałam z synem przez telefon. Miałam w uchu słuchawkę. Zawsze, kiedy ją wkładam i rozmawiam, jeżdżę bardziej ostrożnie. Tym razem też tak było, ale przeznaczenie chciało inaczej. Lekarka pogotowia mówiła mi, że zupełnie sensownie z nią rozmawiałam już po wypadku. Byłam przytomna. Potem było już tylko gorzej.
- Dlaczego chciała pani obejrzeć ten film? Przeżyć tę traumę jeszcze raz? Ja bym chyba nie mogła...
- Chciałam się upewnić, że nie zrobiłam nic, co doprowadziłoby do śmierci dziewczyny w tamtym samochodzie. Miała dziewiętnaście lat. Chłopaka, który prowadził, proszę mi wierzyć, także mi szkoda. Zmarnował sobie życie. Żal mi jego, żal i rodziny. Dostał wyrok... Dwa lata bezwzględnego więzienia. Pytano mnie, czy będę się odwoływać od wyroku, czy żądać odszkodowania. Nie chciałam. Ten chłopak napisał do mnie list zza krat... Nadal ciężko mi jest o tym mówić bez emocji... Także ze względu na moją sytuację rodzinną. Mam trzech synów i męża. Wszyscy oni byli dla mnie wielkim wsparciem, gdy byłam w szpitalu. To oni dowiedzieli się, że szanse na moje przeżycie są niewielkie, ale wierzyli, że dam radę. Wrócę do życia. I chcę, żeby to pani napisała: jeden z moich synów jest policjantem. To z nim rozmawiałam tuż przed wypadkiem. Drugi jest muzykiem, a trzeci przebywa w zakładzie karnym. Tam musi zapłacić za swoje błędy. Nigdy się jego nie wyrzeknę. Będę go wspierać.
- Miałyśmy rozmawiać o „Szlachetnej Paczce”, bo w tej akcji bierze pani udział od dziesięciu lat. Podczas ubiegłorocznego jubileuszu była pani podczas uroczystego spotkania wolontariuszy, ale na wózku.
- Ta ubiegłoroczna akcja była bardzo udana, także ze względu na to, że mogliśmy liczyć na pomoc i wsparcie Pawła Bansika, burmistrza Lipna i Anety Jędrzejewskiej, członkini Zarządu Województwa Kujawsko-Pomorskiego. To wtedy, będąc na wózku, po ponad dwóch miesiącach niechodzenia, obiecałam sobie, że za rok - czyli teraz, w grudniu 2107 roku, włożę na akcję czerwone szpilki. Pracuję nad tym! Rehabilitacja trwa. Dostałam od życia drugą szansę, bo przecież mogłam zginąć na miejscu, miałam nie chodzić do końca życia. Chcę tę szansę wykorzystać pomagając innym, tak jak to robiłam do tej pory. Bez wielkich słów. To tak na poważnie. A żartem? Na razie z rzeczy czerwonych musi mi wystarczyć czerwona, akcyjna bluzka z charakterystycznym mottem „Lubię ludzi”.
- Lubi pani ludzi?
- Lubię. Chociaż różnych spotykam na mojej drodze. Tych, którym chciałabym omijać - także. Na szczęście mogę im spojrzeć prosto w oczy.
- W czasie, gdy było z panią tak bardzo źle, rodzina, przyjaciele, znajomi bliżsi i dalsi zwoływali się na msze za pani zdrowie w klasztorach w Skępem i we Włocławku. Na Facebooku aż wrzało, tyle było ciepła! Wszyscy chcieli coś zrobić dla Małgosi, dodawali otuchy rodzinie.
- To wszystko było poza mną. Jeden z lekarzy powiedział, że milimetry dzieliły mnie od poważnego urazu kręgosłupa. Ale i tak te obrażenia, których doznałam, nie rokowały dobrze. Pęknięta śledziona, krwiaki w głowie, pogruchotana pięta... Ten kręgosłup mógł być jeszcze gorszą perspektywą. Albo-albo.
- Rodzina pani nie była zadowolona z opieki we włocławskim szpitalu.
- Powiem jeszcze raz - to było poza mną. Odwiedzało mnie wtedy wiele osób, którym do dziś jestem ogromnie wdzięczna. Ale o prawie wszystkim wiem z ich opowiadań. Dopiero potem, kiedy byłam już świadoma, kontaktowa, dowiedziałam się, że modliło się za moje zdrowie tak wiele osób, w tym wielu przyjaciół ze „Szlachetnej Paczki” dosłownie z całej Polski. Modlił się także ksiądz Jacek Stryczek, pomysłodawca akcji i prezes stowarzyszenia „Wiosna”. Spotkałam go pierwszy raz lata temu w Opolu, byłam wtedy studentką teologii włocławskiego Seminarium Duchownego. To było przed debiutancką akcją „Szlachetnej Paczki”. Wtedy akcja, poza tymi samymi zasadami, którymi kierujemy się do dziś, wyglądała nieco inaczej. Nie mieliśmy w ogóle oprawy medialnej, takiej jaką mamy teraz. Ale od początku było jasne jedno - pomagamy konkretnym rodzinom, konkretnym osobom i jest to pomoc związana z konkretnymi potrzebami. Mówię to przy całym szacunku do stowarzyszeń czy instytucji, których praca wiąże się z pomocą społeczną. My sięgamy do prywatnych pieniędzy ludzi, którzy ciężko na nie pracują. To duża odpowiedzialność, żeby pomoc trafiła do właściwej rodziny.
- Co to znaczy właściwa rodzina?
- To dość pojemne pojęcie, najogólniej mówiąc pomagamy tam, gdzie rodzina czy osoba samotna jest zdana sama na siebie.
- Prawdziwa bieda nie krzyczy?
- Tak, choć czasem bywa to krzywdzące uogólnienie. Na pewno unikamy takich sytuacji, gdy w grę wchodzi postawa roszczeniowa. Przez te wszystkie lata udało się pomóc wielu rodzinom z Lipna i powiatu, bo tu przede wszystkim działamy. A to oznacza wiele spełnionych marzeń i radości w tym przedświątecznym czasie. Czekam z niecierpliwością na powtórkę! To, co się wówczas dzieje, daje siłę na cały rok.