Chciał być księdzem. Jest jedną z gwiazd „Polsatu”
Marzył o występach na scenie. Dlatego pochodzący z Mniowa w powiecie kieleckim Mariusz Abramowicz wyjechał do Warszawy. Dziś jest znany nie jako aktor, a dziennikarz.
Jesteś człowiekiem newsów. Możemy Cię oglądać w porannym paśmie „Nowy Dzień” w Polsat News oraz w Polsacie, ale nie tylko tam.
Rzeczywiście, można powiedzieć dziennikarz informacyjny, prezenter. Prowadzę wakacyjne i zimowe edycje wyjazdów porankowych w „Nowym dniu”, a także „Wydarzenia” o godzinie 15.50, informacje, nadawane w różnych godzinach. Czasami również prowadzę prawie dwugodzinnym popołudniowy magazyn „To jest Dzień”, w którym podsumowujemy najważniejsze informacje. Formy różne, ale wspólnym mianownikiem są informacje, wywiady, komentarze. Choć zdarza się, że czasami zaczynamy wydanie specjalne na przykład, kiedy jest jakaś gigantyczna katastrofa, atak terrorystyczny, czy wielka awantura w sejmie. W takiej sytuacji, mimo, że program jest wcześniej przygotowany, jest jakiś scenariusz, „startówki”, materiały, to trzeba to wszystko wyrzucić do kosza, a zaczynają się rozmowy z gośćmi, ekspertami, komentarze. Wtedy trzeba być bardzo elastycznym i maksymalnie skoncentrowanym, zaczyna się improwizacja.
Zdarzyły Ci się na Twoim dyżurze takie niespodziewane sytuacje?
Tak, i to kilka razy. Na przykład katastrofa smoleńska. Pamiętam jak dziś: był wtedy radosny poranek, żartowaliśmy. Ja wtedy jeszcze paliłem papierosy i powiedziałem wydawcy, że muszę wyjść na jednego. Usłyszałem, żebym został, bo coś się dzieje z samolotem prezydenckim. Pomyślałem, że wydawca sobie żartuje, że się droczy ze mną. Ale zaraz u nas, na żółtej belce pojawiła się informacja, że rzeczywiście samolot ma problemy z lądowaniem. Potem była prognoza pogody, którą zapowiadał Marek Horczyczak, a za chwilę było łączenie z ówczesnym naszym korespondentem, Wiktorem Baterem. On pierwszy podał informację o katastrofie. Pamiętam, jak powiedział, że wie z wiarygodnego źródła, że samolot prezydencki roztrzaskał się na kawałki i nie ma co zbierać. Zapadła cisza. No a potem we wszystkich mediach były wydania specjalne.
Na moim dyżurze miałem specjalne wydania tuż po śmierci Michaela Jacksona, generała Wojciecha Jaruzelskiego, czy po katastrofie elektrowni jądrowej Fukushima, czy ataku terrorystycznym we Francji.
I co wtedy? Powiedziałeś, że potrzebna jest maksymalna koncentracja. Program idzie „na żywo”, jesteś na wizji, nie masz czasu się przygotować, a musisz prowadzić rozmowy, skąd czerpiesz wiedzę?
W tyle głowy musimy mieć te najważniejsze informacje, ale wiadomo, one nie zawsze są wystarczające. Dlatego kiedy podczas wydania rozmawiam z ekspertami, to słucham tego, co oni mówią, i idę tym tropem, rozwijam pewne wątki, dopytuję. Staram się postawić w sytuacji kogoś, kto chce się jak najwięcej dowiedzieć o danej sytuacji, jak do niej doszło, z jakiego powodu, proste pytania, dociekliwe, bez wymądrzania się. Czasami wydawca na słuchawkę coś podrzuci, żeby o coś zapytać, ale on tez wtedy ma wiele na głowie, co zrozumiałe, więc raczej nie dostaje się gotowych pytań na ucho. Dlatego tak ważna jest w zawodzie dziennikarza ta ciekawość świata. Dociekliwość i „bycie w formie”. Często w takich wydaniach masz tylko jedno zdanie, potem więcej informacji i w perspektywie czasem trzy godziny programu.
Jak wygląda Twój normalny dzień pracy?
To zależy, o której się zaczyna (śmiech).
Powiedzmy, że się pojawiasz w „Nowym Dniu”. Program startuje o godzinie szóstej rano.
Wtedy mam pobudkę o wpół do czwartej, najczęściej szybka kawa, jakieś małe śniadanie, bo mimo pory, staram się przed wyjściem z domu zjeść przynajmniej mały tost z miodem. A potem w pracy przeglądanie wiadomości agencyjnych, prasa, ustalanie ostatecznego kształtu programu i układanie informacji. Wreszcie szybki makeup, wkładam garnitur, szybka kolejna kawa i zaczynamy program.
Lubię pracować rano, choć mam bardziej naturę sowy. Często więc po programie odsypiam 2-3 godzinki w domu. Albo treningi. Na basen, siłownię czy bieganie zawsze staram się znaleźć czas. Sport bardzo mi pomaga. To nie jest slogan. Kiedyś w wielu wywiadach rozmawiałem ze sportowcami, maratończykami, oni mówili o endorfinach, świetnym samopoczuciu, wtedy ich słowa traktowałem z dystansem (śmiech). Ale zrozumiałem je, kiedy sam zacząłem trenować. Przekonałem się, że w ten sposób można się wyciszyć, rozładować złe emocje, zamiast celować nimi w ludzi. To świetna odskocznia zwłaszcza, gdy pracuje się pod presją czasu, w stresie, ciągle w biegu.
Zanim na stałe związałeś się z kanałem Polsat News, pracowałeś w Radiu Vox Fm. Jak tam wyglądała praca?
Pracę w Warszawie w ogóle zacząłem od radia: najpierw było Radio Praga, Potem Kolor, Plus i Vox. W tym ostatnim miałem swój program „Kulturalnie i na temat”, który sam stworzyłem od początku do końca. Radio jest dla mnie czymś intymnym, magią. Można w nim wyczarować świat przy pomocy dźwięku, muzyki, wyobraźni. Mój program był nadawany w godzinach pracy, więc towarzyszył naszym słuchaczom w ich codziennych obowiązkach, a w związku z tym poruszał tematy lekkie. Było spokojnie, czas płynął swoim rytmem, łagodnie. Ale to, co w tej pracy ceniłem najbardziej, to był niezwykły kontakt ze słuchaczami. Kiedy rzucałem hasło: wspomnienia z dzieciństwa, dostawałem mnóstwo anegdot: telefonicznie, mailowo
Niestety, to się zaczęło zmieniać. Czasu na interakcje ze słuchaczami było coraz mniej. Nie mogłem zacytować wszystkich opinii. Prezenter stawał się dodatkiem między reklamami i piosenkami. Zdarzało się, że wracałem do domu, siadałem przed komputerem i odpisywałem na maile. Miałem ogromny szacunek dla słuchaczy.
Postanowiłeś jednak porzucić ten radiowy spokój na rzecz pogoni za newsami.
Wcześniej przez prawie pięć lat łączyłem pracę w radiu i telewizji. Od poniedziałku do piątku prowadziłem audycje w radiu, potem były weekendy w telewizji. Często miałem tylko dwa dni wolne w miesiącu. Kiedy więc dostałem propozycję z telewizji, by przejść do niej na stałe, uznałem, że czas dokonać wyboru. W Polsat News mogłem się rozwijać w kierunku informacji, poza tym pojawił się pomysł programów wyjazdowych, spotkania z ciekawymi ludźmi, odwiedzanie i filmowanie pięknych miejsc w Polsce, rozmowy z ciekawymi ludźmi. Z perspektywy czasu uważam, że bardzo dobrze wybrałem.
Dlaczego zająłeś się dziennikarstwem?
Wiem, że wiele osób tak mówi, że to sprawił przypadek, ale u mnie tak właśnie było (śmiech). Moim marzeniem zawsze był teatr, chciałem być aktorem. Przyjazd do Warszawy był efektem mojej fascynacji wielką produkcją musicalową, jaką było „Metro”. Wiedziałem, że w Teatrze Buffo co jakiś czas były organizowane castingi. Chciałem się sprawdzić. Przeszedłem nawet trzy etapy przesłuchań, a na koniec usłyszałem: nie wiem, co z tobą zrobić. Masz za blisko osadzone oczy (śmiech). Do dziś nie wiem o co chodziło. Teraz się z tego śmieję, ale wówczas, kiedy tam chciałem śpiewać, świat runął (śmiech), w końcu to była opinia samego mistrza Józefowicza, który zawodowo mi imponował.
Nie zrobiłeś kariery na scenie musicalowej, ale w dziennikarstwie tak. Jakie były Twoje początki w tym zawodzie?
Nie przepadam za słowem kariera. Wolę sformułowanie „droga zawodowa”. Kiedy studiowałem w Wyższym Seminarium Duchownym w Kielcach, mieliśmy zajęcia z fonetyki i dykcji ze Zbyszkiem Łuczyńskim. Od niego dostałem propozycję, żebym spróbował swoich sił w ówczesnym Radiu Jedność, żebym wymyślił sobie jakiś program wieczorny. Stworzyłem „Dźwięki wspomnień”. To były takie poetyckie wieczory – na przykład fragmenty wierszy Poświatowskiej, muzyka Starego Dobrego Małżeństwa, i tym podobne. Spodobało mi się, że mogę się podzielić swoimi refleksjami, ktoś tego słucha, był nawet jakiś oddźwięk.
Ale szybko o tym zapomniałem. Zająłem się nauką w seminarium. Później, po odejściu usłyszałem, że Radio Fama szuka ludzi do czytania serwisów informacyjnych. Poszedłem tam. I chyba wtedy połknąłem tego bakcyla. Spróbowałem tej adrenaliny, tych emocji.
Potem wyjechałem do Krakowa, gdzie pracowałem w Teatrze Skrzat dla dzieci. Próbowałem też swoich sił jako lektor w Radiu Wanda. Coraz bardziej mi się ta praca podobała, zacząłem odnajdować w tym, co robię radość i pasję. I kiedy byłem w Krakowie, dowiedziałem się, że w Kielcach powstaje nowe radio. To było Radio Tak. Przyjechałem na próbne nagranie serwisów informacyjnych. Dostałem propozycję pracy weekendowej, więc dojeżdżałem z Krakowa (śmiech), aż w końcu wróciłem do Kielc. Praca mnie wciągnęła. Radio Tak miało fantastyczną ekipę, ludzi z pasją, zapałem, no i świetne wyposażenie.
Stolica świętokrzyskiego nie zatrzymała Cię na długo.
Człowiek poszukuje cały czas nowych wyzwań. Wróciły zainteresowania aktorskie. Wyjechałem do Warszawy. Słyszałem, że w Radiu Praga szukają ludzi. Poszedłem na próby mikrofonowe i zostałem. Niezwykle ważny jest ten łut szczęścia. Czasami zdarza się, że ktoś ma fajny głos, ale nie dostaje pracy, bo się nie wstrzeli w czyjeś oczekiwania. Ale bywa też inaczej. Kiedy poszedłem na casting do telewizji, to ja uznałem, że się nie nadaję. Wyszedłem w czasie nagrania. Wtedy szefowie powiedzieli: poczekaj, odetchnij, masz coś w sobie, spróbujemy jeszcze raz. I to szef anteny uwierzył we mnie bardziej niż ja sam.
Nauczyłem się, ze najważniejszy jest upór i konsekwencja. Wyznaczyć sobie cel i dążyć, małymi krokami. Kiedy pojechałem do Warszawy, postawiłem wszystko na jedną kartę, zaryzykowałem i zostałem. Pracowałem w różnych rozgłośniach, w Teatrze 13 – przy Białołęckim Ośrodku Kultury. Zagrałem w sztukach Czechowa, Sartre’a, Canettiego. Byłem zdeterminowany i wiedziałem, czego chcę, ale też bardzo się przejmowałem niepowodzeniami.
Z czasem nabrałem dystansu do siebie, do tego, co robię. To bardzo ważne. Moja praca jest moją pasją, sprawia mi przyjemność. Ale jeśli kiedyś przestanie, to poszukam innej profesji. Pasja jest istotna. Bez niej praca nie ma sensu. Gdybym miał jeszcze raz przejść tę drogę niczego bym nie zmienił. Nie chciałbym pójścia na łatwiznę, układy. To, co przeszedłem, musiało być po „coś”, taka swoista lekcja. Wzloty i upadki hartują ducha, uczą szacunku do ludzi. Jeśli wyciągniemy z tego odpowiednią lekcję. Na przykład teraz mam duży szacunek do ludzi, którzy dopiero zaczynają pracę w mediach. Drobne gesty – słowo, pytanie o samopoczucie, pracę to ważne, bo pamiętam, jakie znaczenie miały dla mnie takie przejawy życzliwości.
Dziś Twoje życie koncentruje się wokół Warszawy, a wracasz czasami w Góry Świętokrzyskie, w rodzinne strony?
Wracam często i z dużą przyjemnością. Podziwiam Kielce, które się diametralnie zmieniły. Piękne miasto. Lubię czasem wieczorem przejść się po ulicy Sienkiewicza. Powspominać. Poza tym moja klasa „C”, rocznik ’73 z V Liceum Ogólnokształcącego imienia księdza Piotra Ściegiennego w Kielcach, ma taki zwyczaj, że spotykamy się raz na pół roku, czasami częściej. Siadamy w knajpce i rozmawiamy. Teraz jesteśmy na etapie planowania tego, gdzie zrobić 25-lecie matury. Poszaleć. To już za kilka miesięcy. Bardzo się cieszę, że wciąż mamy kontakt. Byliśmy na profilu biologiczno-chemicznym, ale bardzo połączyła nas pasja do teatru. Sami robiliśmy przedstawienia, w które angażowała się cała klasa. Naprawdę nam się chciało. Wspaniały czas. Nasza klasa była niezwykła: zgrana, potrafiliśmy się czasem zbuntować przeciw głupocie i panowała wśród nas ogromna solidarność. Czas liceum wspominam jako jeden z fajniejszych, jeśli nie najfajniejszy. Przy okazji pozdrawiam koleżanki i kolegów (śmiech).
Poza tym tu mam rodzinę - w Mniowie rodziców, siostrę z rodziną, brata, w Kielcach siostrę z rodziną, poza tym ciocie, wujków. Staram się wszystkich odwiedzać i wiąż mam na to za mało czasu (śmiech).