Cała naprzód, czyli jak Parisowie podbili Paryż [ZDJĘCIA]
Ona z przodu, on z tyłu kajaka. I tak 2 tys. 700 km. 34 dni na wodzie. Monika i Jacek Parisowie dopłynęli z Mysłowic do Paryża. Niemożliwe - pukali się w głowę znajomi. A jednak udało się!
Trzeba było jechać na all inclusive do Egiptu - śmieje się Jacek Paris na samo wspomnienie awarii silnika kajaka pod Sandomierzem. To był pierwszy moment zwątpienia, czy aby nie porwali się z motyką na wiatr. - Było bardzo ciężko, trudne momenty, niesprzyjająca pogoda, ale kiedy się już czegoś człowiek podejmie, tyle energii i czasu zaangażuje w przygotowania, to nie wybaczyłby sobie, gdyby nagle poddał się i przestał płynąć - podkreśla Monika, żona Jacka.
Razem dali jednak radę. Ona z przodu, on z tyłu kajaka. 34 dni na wodzie, 30 dni nocy w namiocie. Niemal codziennie o około 70 kilometrów dalej od domu. Od Przemszy, od Mysłowic. I tak aż do samego Paryża.
Górnik i fryzjerka płyną do Paryża
Gdyby jeszcze kilka lat temu ktoś powiedział im, że przepłyną dmuchanym kajakiem 2 tys. 700 kilometrów, nie uwierzyliby. Jacek Paris jest górnikiem w kopalni Staszic, Monika - fryzjerką, prowadzi własny zakład. Są rodzicami 13-letnich bliźniaków, Julii i Alana. Dwa lata temu kupili "Batorego", tak nazwali swój kajak. Rok później porzucili już na dwa tygodnie domowe pielesze i popłynęli nim do Gdańska.
Do zmierzenia się z Wisłą zainspirowała Jacka historia Andrzeja Sapoka, budowniczego statku "Katowice", o którym przeczytał w jednej z lokalnych gazet. Żeglarz pod koniec lat 20. XX wieku przepłynął Wisłę od Oświęcimia do Gdańska. - Statek wybudował w Trójkącie Trzech Cesarzy i od lat 30. pływał nim po Przemszy i Wiśle - opowiada mysłowiczanin.
Rejs z Mysłowic do Gdańska pan Jacek zaproponował najpierw dzieciom. Ale to właśnie żona uparła się, że podejmie wyzwanie. Udało się. W 13 dni pokonali ponad tysiąc kilometrów. Dopłynęli do celu. W drogę zabrali wyrzeźbione w węglu serce w darze dla ołtarza św. Barbary w Bazylice Mariackiej w Gdańsku. I tak oto, pierwszy raz od kilkudziesięciu lat, czarne złoto znów popłynęło dawnym szlakiem węglowym - Przemszą i Wisłą, jak kiedyś galarami.
Dokąd kolejna wyprawa? - Może Paryż? W końcu nazwisko w dowodzie zobowiązuje - mówił po powrocie z Gdańska Jacek. I znów się udało. Choć tym razem kosztowało to już więcej zachodu niż... stolica polskiego Pomorza.
Już same przygotowania trwały dłużej i mocno nadszarpnęły domowy budżet. Trzeba było zainwestować w silnik spalinowy, bo nie na wszystkich europejskich kanałach można wiosłować. Potem opracować trasę, przestudiować mapy, kupić pływaki, aby wyeliminować wywrotki na wodzie. No i zapakować św. Barbarę z węgla, którą sprezentował kajakarzom Związek Sierpień 80. Bo każda wyprawa musi mieć przecież swoją misję.
Już awaria, a to dopiero Sandomierz
20 czerwca. Dzień odbicia od brzegu. Specjalnie dla kajakarzy ustawiono nad Przemszą prowizoryczny port. Ulewa przegoniła przypadkowych gapiów. Szczęśliwej podróży życzyła im tylko skromna delegacja mediów, mieszkańców, prezydent miasta i najbliżsi. Deszcz szybko przestał padać, ale nie na długo. Wisła przywitała mysłowiczan burzą z gradem. Pierwszym przystankiem na trasie była śluza Smolice. Rodzina dowiozła kajakarzom namiot, silnik, resztę ekwipunku. Odtąd już się z nim nie rozstawali.
Pobudka co świt, wschód słońca nad wodą, kajak, tęcza, piękne widoki i znów namiot. Parisowie spędzili w nim 30 na 34 noce. Pierwszy kryzys spotkał ich już w okolicach Sandomierza. - Silnik zahaczył o mieliznę i uszkodziła się obudowa - opowiada Monika. Do Sandomierza dopłynęli na wiosłach, ale bez sprawnej maszyny nikt nie wpuściłby ich na europejskie kanały. Jacek pierwszy raz pomyślał wtedy, że trzeba było jechać na wakacje do Egiptu. Na szczęście w porę znaleźli sprawnego mechanika i po dwugodzinnej przerwie znów byli na wodzie.
Kolejna przykra niespodzianka czekała w Warszawie. Ktoś prawdopodobnie celowo wypalił papierosem dziurę w "Batorym". - To był chyba najtrudniejszy moment podróży - przyznaje pani Monika. - Złość, zwątpienie , niedowierzanie. Wszystko naraz - opowiada. Jednak i tym razem udało się przezwyciężyć przeciwności. Wystarczył... dobry klej.
Oni muszą być szaleni!
W czwartek, 2 lipca, po trzynastu dniach żeglugi, Parisowie pokonali pierwszą śluzę niemiecką. Wszystkich na trasie mieli... 179. Nie wszędzie było łatwo. W Belgii śluzy przekraczali szybko, sprawnie, bez meldowania się, spotykając na swojej drodze samych serdecznych ludzi. A to ktoś poczęstował jedzeniem, to znów uraczył darmowym paliwem. W Holandii w weekendy śluzy czynne są już tylko do godz. 15. Aby nie tracić czasu Parisowie brali na plecy kajak, ekwipunek i maszerowali przez miasto. We Francji nierzadko trzeba było wzywać pracowników serwisowych, bo system śluzowy zawodził i nie chciał zarejestrować pontonu. Raz przez to mysłowiczanie musieli nocować pod namiotem na pastwisku.
Prawdziwą godziną próby okazała się już pierwsza śluza francuska. - Obsługa nie wiedziała, jak nas zakwalifikować. Na łódź byliśmy za mali, więc płynąc pod polską banderą, nie potrzebowaliśmy dokumentów dla łodzi. Bez nich jednak nie chcieli nas przepuścić - wyjaśnia Monika. Do tego dochodziła bariera językowa. Nikt z obsługi nie mówił po niemiecku, ani po angielsku.
- Pomógł nam dopiero Belg, który tłumaczył wszystko z francuskiego na angielski i odwrotnie. Znalazł też przepis, z którego wynikało, że nie mogą nas nie przepuścić przez śluzę - opowiada mysłowiczanka. Ostatecznie udało się przekonać Francuzów, ale dopiero następnego dnia.
Na Sekwanę wpłynęli w czwartek, 23 lipca. I znów problemy. - Zatrzymała nas policja. Chyba cały posterunek wyszedł, żeby nas zobaczyć. Nie wiedzieli, co z nami zrobić - wspomina Monika. Dzisiaj rozbawiona, ale wtedy bynajmniej nie było jej do śmiechu. - Byłam gotowa interweniować w ambasadzie - mówi. Dobrze, że wśród mundurowych był Polak. Wytłumaczył wszystko pozostałym i Parisowie dostali zielone światło. - Twierdzili, że jesteśmy pierwszym takim przypadkiem. Zresztą strażnicy wodni z różnych krajów robili nam zdjęcia i kiwali głowami. Mało kto wierzył, że nie jesteśmy szaleni - przyznaje Monika.
Ostatni przystanek - Paryż. Parisowie wreszcie mogli zawiesić flagę Mysłowic na wieży Eiffla, a w polskiej ambasadzie zostawić figurę św. Barbary z węgla. - Wiedząc naprzód co nas czeka, chyba nie zgodziłabym się na tę wyprawę. Ale będąc już w Paryżu zapomniałam o wszystkich uciążliwościach - podkreśla mysłowiczanka.
Dokąd zatem kolejna wyprawa? - To już raczej będą wakacje z dziećmi. Nie możemy co roku zostawiać rodziny na kilka tygodni - mówi Monika. Ale jak zaznacza, do Paryża warto było popłynąć kajakiem jeszcze z jednego powodu. - Zobaczyć, jak wygląda europejska żegluga, której w Polsce praktycznie nie ma. Napatrzyliśmy się na barki, łódki i chcemy działać na rzecz przywrócenia żeglugi na Przemszy. Choćby kajakowej. Powinniśmy się uczyć od Niemców, jak wykorzystywać kanały - nie kryje podziwu pani Monika.