Rozładowujące się na mrozie komórki, brak zintegrowanej łączności. Krzysztof Mejer, ówczesny rzecznik wojewody, opowiada o emocjach podczas akcji ratunkowej w hali MTK.
- Gdzie zastała pana informacja o zawaleniu się dachu hali Międzynarodowych Targów Katowickich?
- Byłem wtedy w restauracji ze starszym synem. W pewnym momencie zadzwonił Robert Bochniak, dyrektor gabinetu wojewody śląskiego, z informacją, że jest katastrofa budowlana, że zawalił się dach hali MTK. Na początku zareagowałem spokojnie, mówiąc, że chyba nie ma problemu, bo teren tych targów o tej porze, w sobotni zimowy wieczór, jest pusty. Powiedziałem mu, że nie ma czym się martwić i przejmować. Ale trzy minuty później dyrektor ponownie zadzwonił, mówiąc, że odbywała się tam wystawa gołębi i że jest bardzo źle. Nie zastanawiając się dłużej, pojechałem z synem do Urzędu Wojewódzkiego. Tam otrzymałem informację od dyżurnych, że mamy do czynienia z olbrzymią katastrofą. Już nie odwiozłem syna do domu, zrobił to jeden z kierowców z urzędu. Ja pojechałem od razu na teren targów.
- O której godzinie był pan na miejscu?
- Chyba było po godz. 18. Kiedy przyjechałem, na miejscu była już prowadzona akcja ratownicza. Strażacy wraz z ratownikami wydobyli już z zawalonej hali osiem ciał. Całą akcją dowodził gen. Janusz Skulich (ówczesny komendant wojewódzkiej straży pożarnej - przyp. red.). Byłem spokojny, ponieważ wiedziałem, że wszystko będzie pod kontrolą. Kiedy przyjechałem, powiedział mi od razu, że ofiar będzie bardzo dużo, nawet od 80 do 100 osób. Prosił jednak, by o tym, broń Boże, jeszcze nie mówić, żeby nie wzniecać paniki. W pierwszej kolejności skoncentrowaliśmy się na tym, żeby uruchomić specjalną infolinię, aby ludzie mogli dzwonić i pytać o swoich krewnych. Telefony rozdzwoniły się błyskawicznie.
- Jaka była pana pierwsza myśl, kiedy przyjechał pan na miejsce tej katastrofy?
- Strasznie obawiałem się wejścia na dach hali. Bałem się, że będę chodzić po osobach, które mogą być jeszcze pod zniszczoną konstrukcją dachu, dlatego zostałem. Nie wszedłem tam, choć inni to zrobili. Odważyłem się na to dopiero kilka dni później. To moje pierwsze wspomnienie. Drugie to poczucie strasznej tragedii. Byłem świadkiem wielu różnych katastrof, np. powodzi w Raciborzu, pożarów lasów czy wypadków w kopalniach, ale nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Byliśmy przerażeni i przejęci. Bardzo zależało nam na tym, aby tę akcję ratowniczą prowadzić zgodnie z zasadami, żeby potem nie narazić się na żadne ataki. Moja rola polegała przede wszystkim na udzielaniu informacji dziennikarzom o przebiegu akcji ratowniczej. To był trudny czas. Kiedy rozmawiałem z jednym dziennikarzem, to zaraz dzwonili kolejni, chcąc uzyskać informacje. Potem do wszystkich po kolei starałem się oddzwaniać. Pamiętam też, że w dniu katastrofy było strasznie zimno. Mróz sięgał 20 stopni…
- No właśnie. Czy adrenalina, wywołana przez tę stresującą sytuację, powodowała, że nie odczuwało się tego zimna?
- Nie myśleliśmy wtedy o tym. Ale od tego mrozu bardzo szybko rozładowały nam się baterie telefonów komórkowych. Te telefony były ważne. Gdyby nam „siadły” baterie, to zostalibyśmy odcięci od łączności. Wtedy służby kryzysowe wojewody przywiozły kilkadziesiąt baterii do różnych modeli komórek, byśmy mogli je sobie wymienić. Do dzisiaj nie wiem, skąd oni je wzięli.
W sytuacjach kryzysowych nie wystarczy mieć dobrych planów, strategii. Trzeba mieć jeszcze do siebie zaufanie
- Ratownicy medyczni, z którymi rozmawiałam, wspominali, że na początku akcji był duży problem z oddzieleniem terenu katastrofy.
- Tak. Na początku nie byliśmy w stanie wydzielić strefy zero. Dziennikarze praktycznie na wyciągnięcie ręki mieli kontakt z gen. Skulichem. To przeszkadzało mu w prowadzeniu akcji. Kiedy udało się nam uruchomić infolinię, zacząłem myśleć o strefie zero. Trzeba było oddzielić dziennikarzy od Skulicha, żeby nie słyszeli tych wszystkich rozkazów, poleceń, bo to mogłoby tylko zaszkodzić. Liczba ofiar z każdą minutą rosła. Ale w tym całym dramacie dochodziły też do nas dobre wieści, bo ratownikom i strażakom udało się wiele osób uratować i wyciągnąć spod tego zawalonego dachu.
- Przed komunikatami dla mediów spotykał się pan ze służbami i ustalaliście, co można przekazać w danej chwili?
- Nie było na to czasu. O tym przede wszystkim rozmawiałem z Januszem Skulichem. Przed każdym moim wystąpieniem medialnym kontaktowałem się z nim. W pierwszych godzinach umówiliśmy się, że będę przy nim stał i słuchał jego rozmów z podwładnymi. W ten sposób dowiadywałem się, co się dzieje, bo on po prostu nie miał czasu mi o tym opowiadać. Dzięki temu mogliśmy szybko przekazywać informacje dalej. Gdybym nie miał z nim tak dobrego kontaktu, to byłoby nam o wiele trudniej. W sytuacjach kryzysowych nie wystarczy mieć dobrych planów czy strategii. Trzeba mieć do siebie zaufanie, trzeba się znać, wtedy wszystko zadziała. Nie ukrywam, że pomogło tu również moje wieloletnie doświadczenie dziennikarskie. Wiedziałem, jak bardzo w pierwszych minutach i godzinach dziennikarze potrzebują jakichkolwiek informacji. Nie mogłem mówić im wszystkiego o prowadzonej akcji, dlatego opowiadałem o doświadczeniu śląskich służb ratowniczych oraz o tym, jak ważne i popularne są gołębie na Śląsku. To, jak się potem okazało, bardzo nam pomogło.
- O której skończył pan pracę tamtego dnia?
- W domu byłem w niedzielę o 5 nad ranem. Wykąpałem się, przebrałem, położyłem się spać na pół godziny. Przed godz. 7 byłem już z powrotem w urzędzie, bo zaplanowaliśmy pierwszą poranną konferencją prasową. Wiedziałem, że rano cała Polska będzie chciała dowiedzieć się, co wydarzyło się w nocy, jak przebiegała akcja ratownicza, ile jest ofiar tej tragedii. Konferencja była transmitowana na żywo we wszystkich stacjach telewizyjnych. To był przełomowy moment, ponieważ Janusz Skulich poinformował o przerwaniu akcji ratowniczej i przekształceniu jej w akcję poszukiwawczą. To była strasznie ciężka decyzja, bardzo ją potem przeżywał. Od razu pojawiło się wiele kontrowersji, ale Janusz Skulich konsultował się w tej sprawie z ekspertami i wszyscy byli zgodni, że jeżeli nawet ktoś przeżył tę katastrofę i gdzieś leżał, to nie miał szans przeżyć z powodu mrozu. Potem okazało się, że ta decyzja była słuszna. Sekcje zwłok wykazały, że wszystkie ofiary tej katastrofy zginęły natychmiast, w momencie, gdy runął dach hali. Nie było ani jednej osoby, która zmarłaby później. Czas pokazał, że Janusz Skulich miał rację, co potwierdziło potem śledztwo prowadzone przez prokuraturę. Tamta niedziela też była bardzo intensywna. Co chwilę odbywały się konferencje prasowe. Potem jechaliśmy do szpitali, do osób, które zostały ranne w tej katastrofie. Zaczęli się zjeżdżać dziennikarze z mediów zagranicznych. Sprawdziłem wtedy swój telefon komórkowy. W ciągu 48 godzin od momentu katastrofy przegadałem 24 godziny.
- Pojawiały się zarzuty, że akcja była chaotyczna.
- To nieprawda. Zresztą późniejsze opinie i analizy tego nie potwierdziły. Pamiętam, że wszyscy mówili wtedy z uznaniem o działaniach śląskich służb ratowniczych. Pamiętam dyskusję ekspertów w Radiu Tok FM, prowadzoną w poniedziałek rano, czyli dwa dni po tragedii. Wszyscy goście red. Janiny Paradowskiej podkreślali niesamowity profesjonalizm śląskich służb ratowniczych, czyli strażaków, ratowników medycznych, ratowników górniczych, policjantów, a nawet żołnierzy. Ja do dziś pamiętam spokój i opanowanie Janusza Skulicha w tych trudnych chwilach. Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie. Warto przy okazji pamiętać, że nie było wtedy zintegrowanej łączności między służbami. Strażacy z policją oraz ratownikami górniczymi kontaktowali się poprzez telefony komórkowe. Boję się pomyśleć, co by się stało, gdyby w tym dniu „wysiadła” telefonia komórkowa. Nie chcę idealizować tamtych działań, bo nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia z tak dużą katastrofą, ale doświadczenie służb bardzo wtedy nam pomogło. To był właśnie czas próby, który został zaliczony pozytywnie.
- Z perspektywy czasu, czy są jakieś elementy, które pan by zmienił?
- Myślałem o tym wielokrotnie. Może w tych pierwszych godzinach należało szybciej wydzielić strefę zero. Wydaje mi się, że wtedy zrobiono wszystko, co można było zrobić, i zrobiono to dobrze.
- Czyli wniosek jest taki, żeby trzeba przede wszystkim budować zdrowe relacje ze służbami?
- Wniosek jest taki, że do sytuacji kryzysowych trzeba się przygotowywać, i to dobrze. Bo pytanie nie jest, czy one nastąpią, tylko kiedy. W każdej chwili może nas spotkać kolejna katastrofa. Warto być do niej przygotowanym, warto znać procedury, mieć wypracowane metody kontaktów z poszczególnymi służbami, żeby móc koordynować ich pracę. Gdybyśmy na Śląsku nie mieli wcześniej powodzi, pożaru w Kuźni Raciborskiej, to mogłoby być różnie. Po zakończeniu akcji ratowniczej w Katowicach, ze wszystkimi, którzy brali w niej udział, spotkał się premier Kazimierz Marcinkiewicz. Na tym spotkaniu gen. Janusz Skulich powiedział do wszystkich tylko jedno zdanie: „Baby i chłopy, Bóg Wam zapłać!”. Uważam to za jedno z najlepszych wystąpień publicznych, jakich byłem świadkiem w mojej ponad 20-letniej pracy zawodowej.
Rozmawiała: Kamila Rożnowska