Była dyrektor opery: Nie poczułam wsparcia ludzi, którzy za mną staną. Nie będzie mi dane zbierać owoców mojej pracy

Czytaj dalej
Fot. Anatol Chomicz
Tomasz Maleta

Była dyrektor opery: Nie poczułam wsparcia ludzi, którzy za mną staną. Nie będzie mi dane zbierać owoców mojej pracy

Tomasz Maleta

Zdarzył się nieszczęśliwy wypadek, który wykorzystano przeciwko mnie - mówi Ewa Iżykowska-Lipińska, była dyrektor Opery i Filharmonii Podlaskiej. - Przyznaję, nie poczułam tutaj wsparcia, dobrych fluidów ani ludzi, którzy za mną staną i mi pomogą w tej trudnej sytuacji. Opowiada też o problemach w relacjach ze związkami zawodowymi, zaburzonej komunikacji z urzędem marszałkowskim oraz żalu i bólu, z którym opuściła Białystok.

Krótko trwała pani misja w Białymstoku, czy raczej przygoda z Operą i Filharmonią Podlaską Europejskim Centrum Sztuki?
Ewa Iżykowska-Lipińska, do 30 listopada 2020 roku dyrektor Opery i Filharmonii Podlaskiej – Europejskiego Centrum Sztuki w Białymstoku: Nie była to przygoda, ale misja. Trwała zdecydowanie za krótko. Zdecydowałam się na poprowadzenie tak obiecującej instytucji, jaką jest Opera i Filharmonia Podlaska Europejskie Centrum Sztuki, bo miałam na nią pomysł i wiedzę jak go zrealizować.

Co takiego wydarzyło się, że zdecydowała pani pożegnać się z fotelem dyrektora Opery i Filharmonii Podlaskiej Europejskiego Centrum Sztuki?
Muszę przyznać, że nie rozumiem tej sytuacji. Oczywiście, był trudny moment, kiedy podczas prób tancerka odniosła kontuzję na scenie, ale takie momenty zdarzają się w teatrach. Jednak ten akurat wypadek został rozdmuchany. Zrobiono z tego aferę, którą nagłośniono, kierując jej ostrze przeciwko mnie. Nie „barykadowałam się” przed artystami, jak pisała prasa. Zdarzył się nieszczęśliwy wypadek, który wykorzystano przeciwko mnie. Przyznaję, nie poczułam tutaj wsparcia, dobrych fluidów ani ludzi, którzy za mną staną i mi pomogą w tej trudnej sytuacji.

O pani rezygnacji ze względów osobistych przesądziła tylko ta sytuacja wokół incydentu na październikowej próbie do „Doktora Żywago”?
To była ta czara goryczy, która się przelała. Niemniej patrząc na całą sytuację z dzisiejszego punktu widzenia, to muszę przyznać, że być może podjęłam o jedną decyzję za dużo: stanęłam frontem do artystów zewnętrznych, którzy mnie błagali, abym wznowiła próby do „Doktora Żywago”, mimo że w operze zdarzały się już przypadki Covidu 19. Muszę przyznać, że dość długo się wahałam, czy wystawiać musical, czy nie. Z jednej strony czułam brzemię odpowiedzialności za personel, by nie narażać go na zakażenie. Z drugiej strony - wobec zewnętrznych artystów, by mogli zarabiać pieniądze na życie, bo nie mają stałych umów. Wyszłam naprzeciw ich oczekiwaniom i wtedy wydarzył się wypadek. Przy pracy, taki który mógł się wydarzyć zawsze i w każdym miejscu. Został on jednak wykorzystywany przez nieprzychylne mi osoby, które natychmiast z tego zrobiły ogólnopolską aferę. Przybyłam do Białegostoku z wielką dobrą wolą, żeby wykonać pewien piękny projekt w moim życiu. Żałuję, że nie spełniłam go do końca. Wykonałam mnóstwo pozytywnych rzeczy, ale nie skończyłam mojego czynu.

Dlaczego pani w ogóle przyjechała do Białegostoku? Zazwyczaj się z niego wyrusza w świat, a nie porzuca świata dla Białegostoku. Przecież miała pani swoje sukcesy na całym świecie i życie w Warszawie, uczelnię, studentów.
Dlatego, że chciałam zrobić coś dobrego dla polskiej kultury, a w szczególności dla młodych artystów. Moim marzeniem było otwarcie drzwi dla młodego pokolenia, które jest bezrobotne. Młodzi ludzie kończą studia i wyjeżdżają zagranicę w poszukiwaniu pracy. Jako prorektor Uniwersytetu Muzycznego widziałam ten exodus, który bardzo mnie bolał. Z jednej strony, wydajemy pieniądze na naszą młodzież, a z drugiej – odpływają nam kadry. Nie potrafimy zapewnić im godziwego życia we własnym kraju. Jako osoba odpowiedzialna, która jest wielką patriotką, zamiast prowadzić dywagacje, biorę pracę w swoje ręce i od podstaw próbuję wdrożyć idee w życie.

I z tym przesłaniem stanęła pani do konkurs na dyrektora, który potem wygrała?
Objęłam imponującą instytucję w Białymstoku, która wymagała potężnej interwencji, przede wszystkim finansowej. Z tym wyzwaniem zmierzyłam się w pierwszej kolejności. Ktoś napisał, że można być śpiewakiem-wirtuozem, ale niekoniecznie dyrektorem-wirtuozem opery. Tyle, że ja zastałam operę na ogromnym minusie finansowym, a zostawiam na ogromnym plusie – proszę sprawdzić. I to zaledwie po roku wyciągnęłam instytucję z gigantycznego zadłużenia.

To znaczy?
Nie jest tajemnicą, że gdy obejmowałam stanowisko dyrektora Opery i Filharmonii Podlaskiej jej dług wynosił około 7 milionów. Jeśli zsumuje się to, co obecnie jest na koncie z 2,8 mln dotacji przyznanej ostatnio przez ministerstwo kultury, to wychodzi więcej niż porównywalna suma, co w momencie mojego startu, ale na plusie! Zrobiłam to na kilka sposobów. Ponieważ mam także wykształcenie menadżerskie sama badałam zastawienia finansowe ze wszystkich lat, które doprowadziły operę do takiej, a nie innej sytuacji. Zatrudniłam też na zlecenie kilku specjalistów, którzy przeprowadzili symulacje finansowe oraz wskazali ścieżki wyjścia z trudnej sytuacji. I z niej wyszliśmy. Muszę powiedzieć, że jestem z tego naprawdę dumna. Zostawiam miastu, pracownikom, urzędowi marszałkowskiemu instytucję, która – jak poinformowało ministerstwo kultury – ma jeden z lepszych wyników finansowych w całym kraju. Zresztą muszę przyznać, że pozyskanie 2,8 mln dotacji z ostatniej transzy ministerstwa, to także bardzo duże osiągniecie całego zespołu. Jesteśmy w elitarnym gronie obok Teatru Kwadrat, Teatru Roma i Teatru Muzycznego w Gdyni. To, że udało nam się to osiągnąć świadczy o najwyższym poziomie profesjonalizmu.

O wyniki audytu, który marszałek zapowiada, że niedługo ujawni, też jest pani spokojna?
Sprawę audytu skomentuję po tym jak się wypowie pan marszałek. Nieelegancko jest mówić o wynikach, które nie ujrzały jeszcze światła dziennego.

Czy w tych trudnych, jak sama pani przyznaje, dniach w końcówce października, czuła pani wsparcie marszałka województwa?
Muszę przyznać, że pan marszałek wspierał mnie na początku dyrektorowania. Wiele razy bardzo pozytywnie wyrażał się o operze. Mieliśmy ten sam wspólny cel: wyjść z zadłużenia. Natomiast myślę, że na linii z urzędem marszałkowskim, audytorami i związkami zawodowymi niekiedy dochodziło do głębokich nieporozumień. Tak na dobrą sprawę nie zdążyliśmy się jeszcze poznać. Nie mówiąc już o tym, że przyszłam do opery w fatalnym momencie dla kultury.

Ale pandemia rozpoczęła się dopiero pół roku później?
Tak, ale przed jej nastaniem miałam tylko kilka miesięcy, żeby wyprowadzić instytucję na prostą. Wcześniej odbyła się wielka uroczystość nadania operze imienia Stanisława Moniuszki, co jeszcze bardziej podniosło rangę instytucji. W spadku po poprzedniku zastałam przygotowania do premier „Barona cygańskiego” i „Jesus Christ Superstar” które okazały się wielkimi sukcesami.

Dlaczego?
To natchnęło moją wyobraźnię do tego, by wystawiać, poza ambitnymi tytułami operowymi, takimi jak „Eugeniusz Oniegin”, także operetki i musicale. Oczywiście, jak w każdym zespole, są różne punkty widzenia. Muzycy z orkiestry argumentowali, że woleliby grać muzykę poważną niż musicalową. Jeszcze inny gust miał urząd marszałkowski. Należało ważyć te potrzeby. Nie ukrywam natomiast, że od początku moją misją było to, by Europejskie Centrum Sztuki stało się instytucją na wysokim światowym poziomie. To, co mogłam zaoferować ze swej strony, to znakomite międzynarodowe kontakty. W tym kierunku zaczęłam działać, ale tak jak wspomniałam na początku, przede wszystkim musiałam się skoncentrować na finansach i związanymi z nimi sprawami kadrowymi.

Z jakim skutkiem?
Muszę powiedzieć, że ogarnęłam tę sprawę w sposób rewelacyjny, bo już w lutym instytucja było naprawdę na prostej. Tyle że chwilę potem wybuchła pandemia, a wraz z nią pojawiły się w instytucji niezrozumienia. Nie byłam w stanie podnieść uposażeń chórowi czy orkiestrze w czasie pandemii, kiedy wielu artystów nie ma z czego żyć. Nagle, co mnie bardzo zdziwiło, zaczęła się eskalacja wypowiedzi ze strony związków zawodowych. Pojawiło się coś w rodzaju nasrożenia, które jak mi się wydaje, wynikało z tego, że za mało spotykamy się, nie rozmawiamy, tylko związki zawodowe ciągle pisały do mnie pisma. Jeśli ludzie nie rozmawiają ze sobą, to rodzą się nieporozumienia. Żałuję, że nie zdążyłam zbudować dobrego porozumienia z załogą, urzędem marszałkowskim. Że nie zdążyłam zrobić tego, co zawsze mi się w życiu udawało. Zawsze byłam osobą, która pociągała za sobą tłumy i którą ludzie bardzo lubili. Tak jak w Korei, w jakże obcym kraju, gdzie po czterech latach pracy, godząc różne grupy interesów, dostałam złoty order zasługi. Nie zdążyłam tego zrobić w Białymstoku.

Sama pani powiedziała, że w Korei nastąpiło to po czterech latach. Tymczasem w Białymstoku była pani trochę więcej niż rok.
Ubolewam, że miałam na to mało czasu. I że ludzie, prasa, nie dali mi szansy w Białymstoku. Jak można oceniać pracę dyrektora po roku pracy w tak trudnej, 300-osobowej instytucji, która jest konglomeratem różnych grup zawodowych: chóru, orkiestry, administracji, pionu, technicznego plus czterech związków zawodowych, które już były w sporze zbiorowym z dyrekcją, gdy pierwszy raz przekroczyłam próg przy Odeskiej. To nie była taka łatwa sprawa, na dodatek przyszła pierwsza fala pandemii, a jesienią druga. A jeśli już nastąpiła jakaś ocena, to powinna się ona opierać na racjonalnych podstawach. Czy instytucja jest dziś wydolna finansowo? Jak już wspomniałam – jak najbardziej! Co więcej pracownicy nie poszli na postojowe, nie mieli też obciętego o 20 proc. wynagrodzenia jak w innych instytucjach w kraju. Nikt też nie został zwolniony. Mimo, że poprzednie audyty sugerowały ograniczanie personelu. Nie mogłam tego zrobić od razu na dzień dobry, bo najpierw musiałam poznać samą operę i ludzi w niej zatrudnionych. Po roku już wiem, kto pracuje lepiej, kto gorzej. Ale to nie oznacza, że będę wyrzucać ludzi na bruk. Ocaliłam finanse, pracowników i odbyły się zaplanowane premiery.

Decydując się na start w konkursie musiała pani mieć świadomość, że kierowanie taką instytucją, nie będzie łatwym zadaniem.
Nie mam pretensji, ale żal, że nie dano mi szansy. Bardzo łatwo jest oskarżać, robić sensację. Tylko tu rodzi się pytanie: czy warto to robić? Bardzo łatwo jest też wymieniać dyrektora. Wiele osób chce być na stanowiskach, to całkiem zrozumiałe. Ja nigdy nie miałam ambicji, żeby objąć stanowisko, lecz żeby dzięki stanowisku coś konkretnego zrobić. Wszystkim się wydaje, że na tej posadzie jest łatwo i przyjemnie. Tymczasem jest to wyjątkowo trudna praca. Wymaga wiedzy i doświadczenia. Nie każdy jest w stanie sprawdzić się na tym stanowisku. Co widać po historii tej instytucji, która w ciągu ostatnich 10 lat miała czterech dyrektorów! I tu znowu pojawia się pytanie: czy warto wymieniać następnego dyrektora, czy raczej może go wesprzeć? W jaki sposób? Właśnie racjonalnie oceniając stan rzeczy. Tak naprawdę nie wiem, o co toczy się ta bitwa? Opera nigdy nie będzie instytucją demokratyczną. Musi mieć przywódcę, który odpowiada za zarządzanie: finanse, bezpieczeństwo i zatrudnienie załogi. Co niniejszym się dzieje w podlaskiej operze.

Czy to oznacza, że w tym najtrudniejszym momencie, nie miała pani wsparcia ze strony marszałka, urzędu marszałkowskiego?
Odpowiem inaczej: zaburzona została komunikacja. Za mało miałam spotkań, czy nawet telefonów z pytaniem: czy możemy w czymś pomóc? Być może zbyt ideologicznie i emocjonalnie do tego podchodzę, ale może tego właśnie potrzebowałam.

Może za szybko wywiesiła pani białą flagę? Nie miała pani w sobie przekonania, że mimo tego październikowego incydentu, zawalczę o swoje, nie poddam się tak łatwo i dokończę misją w Białymstoku?
Zadałam sobie pytanie: czy ta sytuacja rokuje na przyszłość? I doszłam do wniosku, że przy takim nastawieniu – na pewno nie. Kieruję się zasadą w życiu, że idę tam, gdzie ktoś zapala przede mną zielone światło, gdzie jestem potrzebna.

Nie czuła się pani potrzebna w Białymstoku?
Praca na stanowisku dyrektora wymaga szerokiej współpracy. Poczułam pewne problemy ze związkami zawodowymi, które miały do mnie pretensje o bzdurne rzeczy, a ich natłok i natarczywość kompletnie mnie zniechęciły. Poczułam nieprzychylność niektórych, nastawionych na sensację tytułów prasowych. Najlepszym przykładem braku chęci współpracy jest ostatni wypadek. Dlaczego inspicjent (n.b. szef jednego ze związków zawodowych, osobiście odpowiedzialny za niewpuszczenie na scenę nikogo bez podpisanej umowy) z informacją o wypadku na scenie nie zadzwonił do mnie, tylko na policję? Przecież byłam w swoim gabinecie. Dlaczego ktoś zadzwonił do prasy? Bo artystka miała kontuzję? Wystarczyło dziewczynie opatrzyć nogę, zadzwonić do mnie. I po sprawie. Tymczasem zrobiono z tego wielką aferę medialną. Po co? Co ja takiego zrobiłam? Miałam wiele różnorakich planów jak np. nakręcenie filmu do właśnie ukończonego nagrania „Verbum nobile” Moniuszki. Trwają przygotowania do „Wesołej wdówki” w realizacji Michała Znanieckiego, później rozpoczną się do „Oniegina” w reżyserii Marka Weissa. Zaprosiłam do współpracy wielu światowej sławy dyrygentów, jak Grzegorz Nowak, Tadeusz Kozłowski. Andrzej Knapp, Massimo Caldi. Planowałam tournee do Chin i do Włoch. Na miejscu planowałam festiwale Krzysztofa Pendereckiego oraz Pucciniego. Trwa również audyt akustyki, by dokończyć optymalizację akustyki sali koncertowej przy Odeskiej. I nagle stop. Nie będzie mi dane zbierać owoców mojej pracy. To bardzo boli.

Tomasz Maleta

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.