Andrzej Stasiuk wraca do źródeł. "Iggy Popem, którym chciałbym być, nie będę, ale mogę robić muzykę"
Bierze stary modlitewnik i wraca do początku. Do litanii, oberka, obrzędu. - Może to ucieczka, schronienie przed rzeczywistością, która jest nie do ogarnięcia - zastanawia się Andrzej Stasiuk. - Do pamięci, do podświadomości, może do źródeł muzyki, pierwotnej i dzikiej. Taka jest płyta "Opla Stasiuk Trzaska". Grają: Mikołaj Trzaska, Piotr Bukowski, Hubert Zemler. Głos: Andrzej Stasiuk.
Gdzie jest pana początek?
Ten początek to dom, właściwie dwa domy nad Bugiem, bo oboje moi rodzice pochodzili z nadbużańskich wiosek; ojciec z Podlasia, matka z Mazowsza. Płyta jest powrotem do źródeł, do mojej pamięci, szczenięcych emocji, wyobraźni i symboli. Nie byłoby jej, gdyby Piotrek, Hubert i Mikołaj nie nagrali swoich szalonych oberków - płyty Opla, zainspirowanej muzyką ludowych, starych skrzypków, między innymi Kędzierskiego czy Gacy. Zacząłem jej słuchać u siebie w szałasie i wywołała piorunujące wrażenie. Była jak zejście do źródeł polskiej muzyki, do dzikich, improwizowanych oberków, granych w transie gdzieś tam na weselach i zabawach.
W wiejskiej remizie, gdzie pachniało rozgrzanymi ciałami i mokrym kurzem?
Tak, to jedno z moich wspomnień; zabawa w strażackiej remizie, gdzie miałem może z dziesięć lat i nagle wyłączono prąd. Zrobiło się ciemno, gitary elektryczne ucichły, grał tylko akordeonista i bębniarz. A grali piorunujący, hipnotyzujący taniec. Podobne emocje towarzyszyły mi, kiedy odsłuchiwałem płytę chłopaków. I wtedy przyszła do mnie litania loretańska, tekst wyciągnięty z krainy dzieciństwa, z majówek, z modlitw dziadków. Powiedziałem, zróbmy to, a ja podłożę do muzyki litanię do Matki Boskiej. Nie wiedziałem, co wyjdzie, ale czułem, że się sklei, splecie, zawiąże w jakiś magiczny sposób. Chłopaki podchwycili i tak zaczęła się podróż do źródeł pamięci, podświadomości, może do źródeł muzyki, do grania najdzikszego, najpierwotniejszego, choć dla niektórych może to nawet nie być muzyka.
To także powrót do pamięci zbiorowej; wiejskiej pobożności, kapliczek umajonych i litanii.
Kiedy się tworzy, pojawia się w człowieku, a przynajmniej u mnie się pojawiło, pragnienie zejścia do tego, gdzie się wszystko zaczęło. To opowieść o tym, skąd się wziąłem; opowieść o korzeniach, które są mocno wypuszczone w wiochę, stare obrzędy przykościelne i pogańskie wierzenia. To ważny element naszej podświadomości narodowej, coś co jest całkowicie pozaintelektualne. Może wchodzimy z wiekiem coraz głębiej, uciekamy przed teraźniejszością, współczesnością, która jest trudna, nie do ogarnięcia i chronimy się w dzieciństwie?
W dzieciństwie prostych praw i oswojonej śmierci?
W miejscu, kiedy dziecko nawet nie ma pojęcia o śmierci, o tym czy jest dobra czy zła. W miejscu, które przypomina baśń, czasami mroczną i ciemną, ale to wciąż jest baśń. Świat, w którym śmierć nie zagraża, nie wywołuje lęku. Bardziej przerażała mnie czarna chorągiew kościelna zawieszona na domu niż umieranie babki w izbie obok i pocałunek, który złożyłem na jej zimnym policzku. Tą płytą wchodzimy w ciemność, podświadomość i mam nadzieję, że na koncertach pokaże się to głębiej; damy się ponieść, wpadniemy w trans. Tak gra Mikołaj, nie boi się iść pod prąd muzyki, harmonii, rytmu, nie boi się być wolny. Pamiętam, kiedy czekaliśmy nieco znudzeni, bo bez alkoholu, na koncert. Było parę godzin, więc młodzi zaproponowali: może jakąś próbę zróbmy? I słyszę Mikołaja: Jaką próbę, powaliło was, ja długie lata pracowałem na to, by grać swoją wolność, a wy mi tu próbę proponujecie. Po prostu zagramy i zobaczymy dokąd nas to zaniesie. W literaturze to jest trudniejsze, nie da się do końca uciec od formy, konwencji.
Modlił się pan z dziadkiem i tymi babami, które przychodziły na litanię do jego domu?
Stałem w drzwiach wiejskiej chałupy i obserwowałem wszystko z tyłu. Stałem i słuchałem słów o wieżach z kości słoniowej, domach złotych i arkach przymierza, które w tej ubogiej wiejskiej chałupie zakopanej w mazowieckich piachach, w tej upiornej rzeczywistości, z której być może nie zdawałem sobie do końca sprawy, brzmiały jak baśń z tysiąca i jednej nocy. Niczym zaklęcie, pieśń pachnąca egzotyką, wschodem. To we mnie cały czas jest, jest głębsze, powraca. Ta modlitwa wciąż ze mną rezonuje. Chronię się w przeszłości i próbuję ją sobie artystycznie odczytywać. Nie wiem, jak wybrzmi to na koncertach, może będzie się wznosiło i opadało, może będzie i obrzędowo, i histeryczne momentami, ale tym jest ta muzyka.
Chocholim tańcem?
Ale tym najdzikszym, który jest oberkiem, najbardziej polskim tańcem. Bo nie polonez, mazur, ale właśnie oberek grany przez najniższe i najliczniejsze klasy ludu polskiego, najlepiej ukazywał naszą duszę. Dookoła poloneza nic nie można zbudować, bo na czym? Ten powolny krok, samcze stroszenie piór, jak w to w ogóle pójść, co to otwiera? Oberek jest zatraceniem, obrzędem, który pozwala się wyrwać, odpłynąć, uwolnić od codziennego kieratu i odlecieć, a potem pozwolić spaść na ziemie, poczuć się zmęczonym, oczyszczonym.
Bardzo to biologiczne.
Tak żyliśmy, z tego czerpaliśmy, z sacrum i profanum, nie było między tym rozdźwięku. Taka była Polska, którą pamiętam z dzieciństwa i która wciąż jest niewyczerpanym źródłem inspiracji, zwłaszcza w czasach kiedy próbuje się ją spłaszczyć. Wracam pamięcią do domu mojego dziadka, w którym nie było żadnej książki poza tymi do nabożeństwa i kalendarzami rolniczymi. Ale dostał kiedyś od gminy, może za zasługi sołtysie, album pod tytułem Komuna Paryska. To była jedyna książka, którą oglądałem. Na tyle we mnie siedziała, że parę lat temu kupiłem w sieci egzemplarz i mam w domu. Taki był mój dziadek, pojemny, od Matki Boskiej do komuny paryskiej, panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek. Chciał przetrwać, urządzić się w rzeczywistości, ale jednocześnie nie stracić tożsamości. Chciał nawet zapisać się do partii, bo się mu spodobało. Bo kiedy przyszli komuniści, wygonili panów i podzielili ziemię między chłopów. Nie wstąpił, bo pogoniła go babka, żarliwa katoliczka. Ale taka była polska wieś i ludzie, którzy postanowili przeżyć. Polska bogata, różnorodna, niska i wysoka, wspaniała, chociaż niektórzy widzą w tym bluźnierstwo. Ale to nie jest bluźnierstwo, to sztuka, która sięga do źródła. Mam prawo do swojego odczytania, a że to uwiera, nie jest miłe i łatwe? Ta płyta jest niewygodna, taka miała być.
Powstawała w dość szczególnym czasie pandemii. Jak to pana ustawiło?
Mieszkam we wsi, gdzie jest siedem domów, na pewno więc łagodniej przeżyliśmy ostatnie dwa lata niż ci, którzy zostali skazani na bycie w mieście. Mieliśmy mniej gości i więcej czasu, a ja skończyłem swoją powieść, która się wcześniej zbyt ślimaczyła. Oglądałem rzeczywistość jak przez szybę, robiąc to wszystko co do tej pory, tylko w rzadszym ludzkim roztworze. Dotknięciem surrealistycznym był wjazd samochodu straży pożarnej do wioski i komunikat: Pozostańcie w domach, nie wychodźcie. Brzmiał jak głos z innego świata.
Płycie i muzyce, jak pan mówi, daje tylko swój głos. Tylko?
Nie jestem muzykiem, którym zawsze chciałem być, dlatego to spotkanie potraktowałem jak coś wyjątkowego. Mam możliwość grania z najlepszymi muzykami w kraju, jak miałbym tego nie wykorzystać? Jestem jak wampir żywiący się ich energią, czasami coś od siebie dokładam, mam pomysły, które się chłopakom podobają, ale nie jestem muzykiem. Jestem człowiekiem z podobno niezłym głosem, który nie potrafi śpiewać. Ale się staram.
I ruch sceniczny się u pana pojawia.
Ja się przed nim nawet powstrzymuję, ale przychodzi to ciężko. Bo gdy czuję siłę zespołu, energię, biologię, nie potrafię ustać w miejscu. Po koncertach z Haydamaky’ami schodziłem ze sceny tak spocony i wyskakany jak nigdy w życiu - chyba w wojsku na poligonach. Koncert to spektakl, przedstawienie na różnych poziomach, a do tego jeszcze wsparcie od publiczności, poczucie władzy. Działa jak narkotyk, który bierzesz, ale tolerancja nie wzrasta.
W pisaniu człowiek jest bardziej samotny?
Pisanie w porównaniu z muzyką i graniem jest nudne. Siedzi człowiek w pokoju, czeka, aż coś przyjdzie, kryguje się czy to jest dobre, zastanawia się, że może ludzie go oszukują, mówiąc, że to dobre i tak cały czas, w kółko.
Muzyka to konsekwencja wyczerpania?
Cały czas jestem uwięziony w pisaniu, wciąż mam pomysły, piszę kolejną książkę, ale raz na jakiś czas dobrze odejść od tego. To nie jest w końcu nowa przygoda, choć jak zawsze w moim życiu przypadek. Trzy lata temu nagrałem płytę z Mickiewiczem i Haydamaky’ami i to była hardcorowa droga, która zaczynała się koszmarnie. Z koncertu na koncert było na szczęście lepiej, aż do ostatniego, w Szczecinie. Świetnego. Dimka podszedł nawet do mnie na końcu, objął i powiedział z uznaniem: pierwszy raz nie wyjebałeś się ani raz. Nie jestem zawodowcem, a to, co graliśmy, właśnie takie było i zderzyło się z moją niepewnością. To był żywioł. To jest żywioł. Iggy Popem, którym chciałbym być, nie będę, ale mogę robić muzykę i są muzycy, którzy chcą ją ze mną robić.
Boję się, co pan po tej litanii weźmie do ręki następnym razem.
Powiem, co mnie kusi. Dzienniczek świętej Faustyny. Tam są tak mistyczne i erotyczne teksty, że strach. Ale na razie skupiam się wokół litanii, tam jest dużo możliwości improwizacyjnych, własnych modlitw, można owijać słowa wokół tego fundamentu.
Powiedział pan, że pana życiem kieruje przypadek. Tak to pan widzi?
A jak inaczej? Lubiłem czytać, a potem postanowiłem pisać lepiej niż to, co przeczytałem, albo równie dobrze. Nie było w tym żadnego planu, tworzyłem historie, które do mnie przychodziły. Ale nie było w tym intencji, zamiaru, nie chciałem zostać sławnym pisarzem, choć miłe nim być. Problem, że gdy się w to zaczyna wierzyć, człowiek pisze coraz gorzej. A teraz jeszcze zostałem głosem. I podoba mi się to.
Sprawdzałam w Wikipedii przed sekundą, jeszcze tego głosu do pana osiągnięć nie dopisano.
Młyny Wikipedii widać mielą powoli i niech tak zostanie.
Zespół: Opla Stasiuk Trzaska
Tytuł płyty: „Opla Stasiuk Trzaska”
Wydawca: Mystic Production