Afganistan w obiektywie sapera z Żor [ZDJĘCIA]
Wojciech Krysieniel, saper z Żor, przez siedem miesięcy fotografował Afganistan podczas służby w Polskim Kontyngencie Wojskowym. Jako uczestnik ponad 140 patroli bojowych, na których spędził ponad 1030 godzin, przy okazji dokumentował życie afgańskiej społeczności, jej codzienne problemy i niebezpieczeństwa. Jego zbiór fotografii liczy kilka tysięcy zdjęć. Zdjęcia i filmy: Wojciech Krysieniel
Wojciech Krysieniel, saper z Żor, przez siedem miesięcy fotografował Afganistan
- Moje zdjęcia z Afganistanu przedstawiają krajobrazy, architekturę i codzienne życie mieszkańców okolic Ghazni, Sharany i Bagram. Fotografie wykonałem osobiście, jako dowódca drużyny rozminowania. Niektóre zdjęcia były robione przez kuloodporną szybę - mówi Wojciech Krysieniel, od trzech lat mieszkaniec Żor. Fotospacer po Afganistanie można oglądać na e-wystawie z cyklu Foto-Ton w Bibliotece Centralnej w Żorach tylko do końca sierpnia.
Jak wygląda Afganistan w obiektywie aparatu? - Na żywo Afganistan szokuje, począwszy od klimatu, architektury, kultury, po religię, podejście do dzieci i żon. Mężczyźni potrafią siedzieć i nic nie robić przez kilka godzin, a kobiety w tym czasie pracują, trzymając niejednokrotnie niemowlęta przy sobie, ubrane w swoje burki przy czterdziestostopniowym upale. Częstym widokiem, szczególnie na terenach wiejskich, są grupki dzieci, gdzie starsze noszą młodsze na rękach i praktycznie zajmują się ich wychowaniem. Panuje wielka bieda. To wszystko widać na moich zdjęciach – opowiada pan Wojciech.
Na niektórych zdjęciach widzimy tamtejszy transport – wypchane po brzegi towarami autobusy i załadowane do granic możliwości ciężarówki niejednokrotnie z polskimi rejestracjami!, na dachach których zapakowane są kolejne samochody i inne pakunki. Na jeszcze innych fotografiach możemy zobaczyć np. cysternę w ogniu, wybuchy, wraki pojazdów po wybuchach. Charakterystyczne dla kultury Afganistanu są również cmentarze, które umiejscowione są niejednokrotnie bezpośrednio między domami, w środku wiosek, a także stoiska uboju zwierząt urągające jakimkolwiek warunkom sanitarnym, wędrownych pasterzy ze stadami owiec i wielbłądów.
Pan Wojciech w Afganistanie przebywał od 5 marca do końca września 2011 roku. Służył na misji jako dowódca drużyny rozminowania i zajmował się tzw. zabezpieczeniem minerskim. – Dowodziłem dwoma sekcjami. Każda składała się z dowódcy, kierowcy i sapera. Głównym zadaniem moim i moich kolegów saperów był udział w patrolach bojowych poza bazą główną i zabezpieczanie działania poddziałów zmechanizowanych. Na naszym wyposażeniu znajdowały się amerykańskie wozy typu MRAP – tak skonstruowane, aby w maksymalny sposób zabezpieczyć znajdujących się wewnątrz żołnierzy przed skutkami ewentualnego wybuchu. Osiągnięto to dzięki odpowiedniemu ukształtowaniu podwozia w kształcie litery V, rozpraszającego działanie fali uderzeniowej na boki pojazdu. Może właśnie dzięki temu mogę teraz o tym opowiadać, bo przekonałem się o tym, gdy podczas jednego z patroli pod moim pojazdem wybuchła mina – opowiada pan Wojciech.
Co czuł w czasie wybuchu? - Koledzy z rosomaka, jadący za nami, powiedzieli, że nasz wóz wyleciał z 1,5 metra do góry. Całe szczęście siła wybuchu rozeszła się na boki, niszcząc elementy zewnętrzne pojazdu, a my wewnątrz, po opadnięciu pierwszej fali adrenaliny i kurzu, zaczęliśmy patrzeć na ręce, nogi i sprawdzać, czy są całe i czy nic się nie stało pozostałym żołnierzom z patrolu. Najbardziej narażony przy takim wybuchu był ganer, który siedział w wieżyczce ponad pojazdem i dopiero po dłuższej chwili usłyszał, że pytamy go, czy jest cały. Na szczęście nikt nie został ranny, a jedynie trochę nadwyrężyłem kręgosłup – mówi pan Wojciech, który służył głównie w FOB Ghazni.
Swoją misję w Afganistanie traktował jako swoją zwykłą pracę. - Wykonywałem zadania, które do mnie należały. Rozpoznawałem drogę, sprawdzałem przepusty pod nią, czy tam Talibowie albo, opłaceni lub zmuszeni przez nich miejscowi, nie umieszczali improwizowanych ładunków wybuchowych. Pomysłowość przy ich konstrukcji i sposobach odpalania ładunków budziła niejednokrotnie nasze zdziwienie. Jak ładunkiem zrobionym dosłownie z „niczego” kosztem paru dolarów - tyle kosztowały składniki ładunku - można zniszczyć sprzęt warty setki tysięcy dolarów? - zastanawia się pan Wojciech.
Jak się okazało, do budowy tzw. IED – improwizowanych ładunków wybuchowych wykorzystywano zarówno stare niewybuchy i miny z okresu wojny radziecko-afgańskiej, jak i materiały wybuchowe tworzone z ogólnodostępnych składników, które w Polsce wykorzystuje się do nawożenia pól. - Urządzenia naciskowe, które powodowały zdetonowanie ładunku, wyrabiano ze starych puszek, brzeszczotów, sprężyn, starych gum i innych rzeczy, o których w Polsce nikt by nie pomyślał inaczej niż tylko jako o złomie i odpadkach. Nawet 20-litrowe beczki na wodę nie służyły do tego, do czego zostały pierwotnie przeznaczone, tylko do wsypywania do nich materiałów wybuchowych i podkładania w przepustach pod drogami. Do tak przygotowanych „komponentów” wystarczyło w zależności od sposobu detonacji podłączyć źródło prądu lub rozciągnąć kabel detonacyjny i... - opowiada pan Wojciech.
I właśnie znajdowaniem i unieszkodliwianiem takich „niespodzianek” zajmowali się saperzy z Grupy Inżynieryjnej, znajdujący się w składzie każdego patrolu opuszczającego bazę. - W tym zakresie współpracowaliśmy z polskim WIT, jak i amerykańskim EOD, które zajmowały się identyfikowaniem osób konstruujących i podkładających IED, na podstawie elementów ładunku, który udało nam się zabezpieczyć przed wysadzeniem. Oprócz tego zajmowaliśmy się niszczeniem znalezionych przez nasze wojska lub armię i policję afgańską niewybuchów i niewypałów, niejednokrotnie także przyniesionych przez miejscową ludność, która sama wykopywała podłożone przez Talibów ładunki. Robiła to przede wszystkim dla własnego bezpieczeństwa, bo zdarzały się przypadki wjechanie pojazdów cywilnych na podłożone miny, które kończyły się śmiercią wszystkich podróżujących – mówi mieszkaniec Żor.
Jak przyznaje saper z Żor, fotografia w Afganistanie była „produktem ubocznym”. - Na pierwszym miejscu była praca, a potem robienie zdjęć. Fotografia to mój konik – mówi nam mieszkaniec Żor. - Wykonywanie zdjęć w Afganistanie było też często podyktowane koniecznością. Gdy np. znajdowało się jakiś niewybuch, nie zabieraliśmy go, tylko niszczyliśmy na miejscu, a dokumentacja fotograficzna służyła naszym służbom do ewentualnej identyfikacji pochodzenia niewybuchów.
Jak wojskowych oceniali obywatele Afganistanu? – Szerszy kontakt z miejscową ludnością był utrudniony choćby ze względów kulturowych i językowych - tłumaczenie z miejscowego języka pasztu lub dari na angielski, a potem na polski było utrudnione i potrzebni byli dwaj tłumacze. Najlepszym środkiem „rozpoznawczym”, co do zamiarów i nastawienia do nas, były dzieci. Przy wjeździe do wioski, gdy otaczał nas tłum dzieciaków czekających na jakieś „prezenty”, byliśmy prawie pewni, że nic złego nam nie grozi. Inaczej było w wioskach „widmo”, gdzie cisza i brak oznak życia momentalnie podnosiły adrenalinę i wzmagały czujność. Był to w większości przypadków nieomylny znak czekającego nas ataku i kontaktu ogniowego – mówi pan Wojciech.
W Afganistanie śmierć zaglądała mu w oczy na każdym kroku, a zło czaiło się niemal w każdym zaułku. - Było niebezpiecznie, ale o strachu się nie myślało. Strach paraliżował i uniemożliwiał normalne funkcjonowanie. Oczywiście była zawsze podwyższona adrenalina. Jeżeli ktoś powie, że jej nie miał, to kłamie, ale działała ona motywująco. Po prostu wykonywało się swoje zadania. O tym, co się mogło stać, gdyby szczęście opuściło, myślałem dopiero po danym zdarzeniu i po powrocie do bazy, gdy podniecenie i adrenalina odpuszczały. Wtedy nachodziła chwila refleksji. Jednak następnego dnia człowiek budził się i wyjeżdżał na patrol, w pełni skoncentrowany. W wytrzymaniu tego napięcia na pewno pomagał kontakt z rodziną w kraju, czy to telefoniczny przez łącza satelitarne, czy przez skype'a. Dzwoniłem do domu, gdy tylko nadarzała się ku temu okazja. Mówiłem żonie, że u mnie wszystko w porządku, nawet wtedy, gdy nie była to do końca prawda i człowiek łapał „doła”. Tak było też wtedy, gdy pod koniec misji, w sierpniu, śmierć zabrała naszego kolegę sapera Szymka „Sitara”. Zgodnie z obowiązującymi procedurami o śmierci żołnierza najpierw powiadamiana została rodzina, a potem dane opublikowały media. Z Szymkiem razem przylatywaliśmy do Afganistanu i razem mieliśmy wracać tym samym transportem. Los niestety postanowił inaczej. Szybko trzeba było się otrząsnąć, co niestety nie było łatwe, bo codziennie mijało się jego puste łóżko w naszej „bichacie” i potem wrócić do obowiązków – mówi pan Wojciech, który po powrocie do kraju też musiał szybko przestawić się na „cywilne” życie, gdzie nie groził mu już ostrzał, wybuchy, a przepust, czy most służył do czegoś innego niż tylko do podłożenia miny.
- Do Żor, gdzie czekał powitalny grill, przywiózł mnie syn, bo przez siedem miesięcy odzwyczaiłem się od jeżdżenia samochodem i postanowiłem nie kusić losu... Nie obyło się bez dreszczyku emocji przy przejeżdżaniu nad przepustami, obok unieruchomionych pojazdów lub innych rzeczy, przy których w Afganistanie zapalała się czerwona lampka. Śmiałem się sam z siebie, że na miasto będę musiał wychodzić z „ubezpieczeniem”, a na każdego będę patrzał jak na terrorystę – mówi pan Wojciech.
Aby wyjechać do Afganistanu, musiał przebrnąć przez kilkumiesięczne szkolenie. - Szkolenie trwało od końca sierpnia 2010 roku aż do lutego 2011 roku. Uczestniczyłem w specjalistycznych tzw. kursach EOD, medycznych, łączności, a w Centrum Szkolenia Policji w Legionowie miałem dwutygodniowe szkolenia rozpoznania minersko-pirotechnicznego i tzw. śledztwa po wybuchu. Spędziłem też parę miesięcy na poligonach razem z żołnierzami z poddziałów zmechanizowanych z Międzyrzecza i Wędrzyna, z którymi jeździliśmy później na patrole w Afganistanie – mówi pan Wojciech.
To była jego pierwsza misja w Afganistanie. Gdyby padła propozycja kolejnego wyjazdu, pojechałby znowu. Dzisiaj jest już na emeryturze. - Mam 50 lat. Mógłby raz jeszcze pojechać do Afganistanu. Tam na każdym kroku czyhało niebezpieczeństwo. Jednak, gdy wychodzę z domu, też nie wiem, co może mnie spotkać. To jedna wielka loteria – mówi pan Wojciech.
Jak mówi, do Afganistanu pojechał na misję, gdy miał „kryzys wieku średniego”. - Tak sobie żartuję, ze wtedy mnie dopadł kryzys wieku średniego. Rodzina odradzała, a ja wyjechałem– przyznaje pan Wojciech.
Czy zawsze chciał zostać saperem? Urodził się w Tychach. Do końca szkoły średniej mieszkał w Katowicach. - Nie chciałem iść do wojska do służby zasadniczej, więc wybrałem Szkołę Chorążych Wojsk Inżynieryjnych i Komunikacji we Wrocławiu, a potem - 1 Warszawską Brygadę Saperów w Brzegów – dzisiaj to 1 Brzeski Pułk Saperów. Tam służyłem przez dziewięć lat. Najpierw byłem dowódcą plutonu saperów, a następnie szefem kompani inżynieryjno-drogowej i kompani saperów w batalionie saperów. Następnie pracowałem w Wojskowej Komendzie Uzupełnień, gdzie zajmowałem się sprawami poboru i uzupełnień, a po zakończeniu obowiązkowej służby wojskowej sprawami naboru do służby zawodowej. Po Afganistanie zmieniłem jednostkę i trafiłem do II Okręgowych Warsztatów Technicznych w Jastrzębiu, gdzie pełniłem obowiązki komendanta ochrony, a teraz jestem już na emeryturze – mówi pan Wojciech, szczęśliwy mąż pani Bożeny, tata dwóch synów: Łukasza i Błażeja i dziadek 2-letniego Patryka.
Czy przyszłe pokolenia pójdą w ślady pana Wojciecha? - Starszy syn przeszedł co prawda służbę przygotowawczą w jednostce saperskiej i przez rok był w Narodowych Siłach Rezerwowych, ale potem postanowił spełniać się w innych służbach mundurowych – przyznaje pan Wojciech.