9 maja to niezapomniane chwile
Usłyszeliśmy, jak spiker głosem donośnym, pełnym namaszczenia, ogłosił kapitulację Niemiec i koniec wojny. O Boże, co się działo w domu! Rzuciliśmy się z płaczem, całując jedni drugich ze szczęścia.
To historia Kiewliczów z Nieświeża. A właściwie króciutki jej fragment. Mikołaj i Aleksandra mieli trzy córki. W roku 1945, gdy wojna zbliżała się ku końcowi, najstarsza Wila siedziała w radzieckim więzieniu za współpracę z AK, Renia mieszkała z mężem i tylko najmłodsza Teresa została z rodzicami. I to są jej wspomnienia.
Leninskaja nr 51
„Rosjanie, pewni siebie i nienaruszalności granic wschodnich ustanowionych w Jałcie, przygotowywali nasze tereny do zasiedlenia przez swoich ludzi. Ogłosili, że będzie tu Republika Białoruska. Mieszkający tu Polacy muszą zdecydować, czy przyjmą obywatelstwo białoruskie. Jeśli nie, mogą wyjeżdżać do Polski. Zostaną zorganizowane specjalne transporty, na które mogą się zapisywać.
Ludzie nie mogli w to uwierzyć. Jak to wyjeżdżać? Zostawić wszystko, dorobek całego swojego życia, a nieraz całych pokoleń? Starsi nie potrafili podjąć decyzji. Jechać? Nie jechać? Gdzie mieszkać? Z czym zaczynać nowe życie w nieznanym? Co będzie można zabrać ze sobą? Młodsi zastanawiali się: Nie wyjedziemy, to sami nas wywiozą, tylko w innym kierunku... Mnóstwo wątpliwości. Wielu desperatów zdecydowało się na wyjazd. Ojciec też tak postanowił. Został wciągnięty do rejestru 30 kwietnia 1945 roku. Numer w księdze 2566/3232. „Zaświadczenie wydane Mikołajowi Kiewlicz, ur. dnia 10 października 1880 roku, zamieszkały przy ul. Leninskaja nr 51, że jest zarejestrowany z całą swoją rodziną na wyjazd do Polski II transportem”.
Rodzice byli przekonani, że do czasu wyjazdu Wila wyjdzie z więzienia. Ale wojna jeszcze trwała. Słuchaliśmy codziennie wiadomości z głośnika, to podtrzymywało trochę na duchu.
Podróż, co rusz przerywana długimi postojami, ciągnęła się niemiłosiernie. Mama otrzymała wiadomość od Reni, że są w Łodzi, oczekują na przydział mieszkania i mamy tam przyjechać. Przyjechaliśmy...
Umieliśmy tylko płakać
9 maja przeżyliśmy niezapomniane chwile. Usłyszeliśmy, jak spiker głosem donośnym, pełnym namaszczenia, ogłosił kapitulację Niemiec i koniec wojny. O Boże, co się działo w domu! Od razu nie mogliśmy pojąć, zrozumieć, co mówił spiker, ale on to powtórzył. Rzuciliśmy się z płaczem, całując jedni drugich ze szczęścia. Umieliśmy tylko płakać, dopiero po pewnym czasie zaczęliśmy się śmiać. I marzyć, że jak wojna się skończyła, to może Sowieci opuszczą miasto, może to nieprawda, że tu będzie Białoruś, tu znów będzie Polska. My wierzyliśmy, że teraz Wila na pewno wróci do domu. Ale ktoś realnie myślący ostudził te zapędy: Opamiętajcie się, granica wschodnia już dawno ustalona przez sojuszników, tu nadal będą Rosjanie. Z więzień może wypuszczą politycznych, ale na to trzeba poczekać. Odebraliśmy to jak kubeł zimnej wody. Ale po chwili nadal szczęśliwi obejmowaliśmy się i całowaliśmy, że przeżyliśmy wojnę, że bomby już nie będą spadały na nasze domy, a na froncie nie będą ginęli najbliżsi. Każdy łudził się, że będzie lepiej.
Pożegnanie wygnańców
10 maja zawiadomili nas, że wagony dla osób zapisanych na drugi transport będą podstawione na stacji w Horodzieju 15 maja. Należy być na dworcu w wyznaczonym terminie, z całym swoim bagażem. Jeśli ktoś się nie stawi, transport odjedzie bez niego. 15 maja po południu przyjechaliśmy na dworzec w Horodzieju. Peron był zatłoczony, z trudem zdobyliśmy kawałek powierzchni, gdzie mogliśmy wyładować przywiezione rzeczy. Pociągu nie było. Ten, który był przeznaczony dla nas, repatriantów, przestawili na inny tor i oddali do dyspozycji wojska. Musieliśmy czekać na następny. Jak długo – nie wiadomo. Peron pełen był podenerwowanych ludzi i płaczących dzieci. Gwar, szum, ale ponad wszystkimi dźwiękami górowały głosy ryczących krów, beczących owiec i kóz, kwiczących świń, gdaczących w klatkach gęsi i kur. Widok niesamowity. Koczowaliśmy stłoczeni na peronie w dzień i w nocy, śpiąc na swoich rzeczach i na zmianę ich pilnując. Obok peronu rozpalano ogniska – w nocy, aby się ogrzać, w dzień, aby coś ugotować.
Po czterech dniach podstawili pociąg. Towarowy, pusty. Ludzie zaczęli uwijać się w swoich wagonach. Naraz ktoś zawołał, że trzeba jeszcze iść do lasu po brzózki, bo jutro są Zielone Świątki. Zebrała się grupa mężczyzn z końmi i pojechali. Jak wrócili, zaczęli dekorować. Mocowali brzózki przy drzwiach z obu stron wagonów. Wieczorem spotkaliśmy się na peronie na wspólnej kolacji. Każdy przyniósł, co miał. Po raz ostatni rozpalono ognisko. Tej nocy nie zapomnę. Wokół ciemność rozjaśniona tylko płomieniem ogniska. Trzask palących się gałęzi i iskry, jak świetliki skaczące na wszystkie strony. A w tle przyciszone rozmowy. Tęsknota i żal przebijające z każdego słowa. Żal za tym, co pozostawiliśmy, i obawa przed nieznanym losem w nowej Polsce. Wspomnienia i tęskne śpiewy przeciągnęły się do późnej nocy. To było pożegnanie wygnańców. Ostatnia noc na ziemi ojców. Ostatnia noc na jakże kochanych naszych Kresach, które jutro mieliśmy opuścić na zawsze.
Pod Twoją obronę...
Nazajutrz, gdy zachwycałam się wyglądem naszego pociągu, przyszli pracownicy biura repatriacyjnego i kazali mi wracać do swojego wagonu. Podjechała lokomotywa. Życzyli nam szczęśliwej podróży, polecili zamknąć drzwi i dali sygnał do odjazdu. Pociąg powoli ruszył. Koła z głośnym stukiem obracały się coraz szybciej i szybciej. Nabierał rozpędu, wioząc nas w nieznane. Staliśmy cicho na środku wagonu, nikt nie odezwał się ani słowem. Naraz wszyscy skoczyli na swoje posłania, szybko otwierali okna. Obserwowaliśmy mijane domy, pola, lasy, aż miasto zniknęło. Nikt nic nie mówił. Widząc może po raz ostatni znany krajobraz, staraliśmy się na zawsze zapisać go w swojej pamięci. Jechaliśmy dalej przed siebie. Pustka i wszechogarniająca cisza. W tej ciszy można było wyczuć przyśpieszone oddechy i bijące serca. Cisza zalegała w całym wagonie, wychylała się z każdego zakątka, przygniatała swoim ciężarem. Nie wiem, jak długo to trwało.
10 maja zawiadomili nas, że wagony dla osób zapisanych na drugi transport będą podstawione na stacji w Horodzieju 15 maja
W pewnym momencie z któregoś posłania odezwał się spokojny głos kobiety. Dziś jest święto Zesłania Ducha Świętego, módlmy się, aby Duch Święty i wszyscy święci otoczyli nas opieką w czasie tej podróży i pomogli nam na nowej, nieznanej drodze życia. Wyjęła różaniec i zaczęła go odmawiać. Wszyscy się przyłączyli. Różaniec zakończyliśmy modlitwą „Pod Twoją obronę...”, odmówiliśmy Litanię Loretańską i zaśpiewaliśmy „Kto się w opiekę odda Panu swemu…”. Gdy umilkły ostatnie słowa pieśni, wszyscy spojrzeli na siebie, uśmiechnęli się odprężeni, spokojni, pełni nadziei na lepsze jutro.
Już straciliśmy nadzieję
Podróż, co rusz przerywana długimi postojami, ciągnęła się niemiłosiernie. Mama otrzymała wiadomość od Reni, że są w Łodzi, oczekują na przydział mieszkania i mamy tam przyjechać. Przyjechaliśmy. Zakwaterowali nas w punkcie PUR w opuszczonych halach jakiegoś zakładu, z którego Rosjanie zdążyli już wynieść wszystkie urządzenia. Nie znaliśmy adresu Reni i jej męża. Rozpoczęliśmy poszukiwania, wędrówkę od jednego oddziału PUR do drugiego. W każdym, dzień po dniu, całymi przedpołudniami, wertowaliśmy grube księgi z wykazami osób przybyłych z różnych stron świata. Bezskutecznie. Poza oficjalnymi rejestrami istniał jeszcze inny, podobno bardzo skuteczny sposób: przy wszystkich oddziałach PUR i urzędach miasta były ogromne tablice, na których ludzie przypinali odręcznie napisane kartki, kto kogo poszukuje, gdzie mieszka lub tymczasowo przebywa. My napisaliśmy swoje i wywiesiliśmy. W dzień wertowaliśmy oficjalne wykazy, a po południu staliśmy godzinami przed tymi tablicami, odszyfrowując nieraz prawie nieczytelne już napisy. Każda kartka to wołanie o pomoc, nadzieja, że odnajdzie się kogoś bliskiego, zagubionego w wojennej zawierusze.
Już straciliśmy nadzieję
Pewnego dnia ojciec powiedział, że jeśli nie odnajdziemy ich dziś, to on wyjeżdża tam, dokąd będzie transport następnego dnia, bo już dłużej nie wytrzyma. Podenerwowane rozpoczęłyśmy naszą codzienną wędrówkę. Jechałyśmy z mamą tramwajem. Przez okno zobaczyłam, że chodnikiem idzie Renia. Powiedziałam mamie, wyskoczyłam na przystanku i pobiegłam w kierunku, gdzie ją widziałam. Gdy już byłam blisko, zawołałam: „Renia!”, bo nie miałam siły biec dalej. Odwróciła się. To naprawdę była Renia! Wracała z tego oddziału PUR, do którego my jechałyśmy. Sprawdzała, czy nie ma tam naszej kartki, i wywiesiła swoją nową, z adresem. Teraz szła do tego, gdzie byliśmy zakwaterowani, żeby zrobić to samo. Przez tyle dni my nie widzieliśmy jej kartek, a ona naszych, choć one wisiały”.
Po kilku miesiącach spędzonych w Łodzi rodzina przeniosła się do Kotli pod Głogowem. W 1946 roku wróciła Wila, wypuszczona z więzienia.